Park z placem zabaw
+23
Antonija Vedran
Christine Greengrass
Dymitr Milligan
Ethim Polansky
Sanne van Rijn
Abigail Wellington
Mistrz Gry
Misza Gregorovic
Alice Volante
Ian Ames
Marianna Vulkodlak
Mason Dolarhyde
Leanne Chatier
Aiden Williams
Polly Baldwin
Blaise Harvin
Audrey Roshwel
Anthony Wilson
Maja Vulkodlak
Nicolas Socha
Andrea Jeunesse
Connor Campbell
Konrad Moore
27 posters
Magic Land :: Hogsmeade :: MIEJSCA
Strona 6 z 10
Strona 6 z 10 • 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10
Park z placem zabaw
First topic message reminder :
Park na peryferiach wioski przyciąga nie tylko mieszkańców, ale także uczniów pobliskiej szkoły. Jest niewielki, ale alejki są wystarczająco szerokie i rozgałęzione aby pomieścić wszystkich amatorów spacerów i zabaw na huśtawce.
Park na peryferiach wioski przyciąga nie tylko mieszkańców, ale także uczniów pobliskiej szkoły. Jest niewielki, ale alejki są wystarczająco szerokie i rozgałęzione aby pomieścić wszystkich amatorów spacerów i zabaw na huśtawce.
Konrad MooreMinister Magii - Urodziny : 03/02/1943
Wiek : 81
Skąd : Londyn, Anglia
Krew : czysta
Re: Park z placem zabaw
Nagle za chłopakiem dosłownie znikąd pojawił się ubrany w same dżinsy, na boska, Ian Volante. Złapał go za kark swoją zimną jak lód dłonią, a drugą zacisnął w pięść, tak dla uspokojenia.
- Nie słyszysz czego chce panna Vulkodlak? - zapytał pochylając się nad jego uchem. Skąd się wziął? Przybiegł. W asyście swojej jasnowłosej siostry. Przyrodniej siostry, ale zawsze siostry. Miły posiłek między drzewami Zakazanego Lasu został przerwany przez płacz i jęki Marianny, które ściągnęły ich aż tutaj. Anglik miał ochotę jednym szybkim ruchem ukrócić życie swojego współlokatora, ale wiedział ile papierkowej roboty narobi przez to Jeremiemu. A z Jeremym miał całkiem przyjazny układ i nie chciał tego zepsuć. Dlatego trzymał go dwoma palcami za kark powstrzymując swój morderczy instynkt. Jak on w ogóle śmiał się zbliżyć do Marianny? Drugą dłonią gdy tylko dostrzegł różdżkę w jego dłoni szybko ją zabrał i schował do kieszeni tych wytartych dżinsów, jedynej rzeczy jaką na sobie miał nie licząc bokserek.
- Alice, uwolnij proszę Mariannę. - powiedział dość przyjaznym tonem do swojej młodszej siostrzyczki, a nawet uśmiechnął się nieznacznie. Spojrzenie jednak było chłodne i rzeczowe. Jeden fałszywy ruch tego człowieka i będzie miał wampirze kły w swojej szyi.
- Nie słyszysz czego chce panna Vulkodlak? - zapytał pochylając się nad jego uchem. Skąd się wziął? Przybiegł. W asyście swojej jasnowłosej siostry. Przyrodniej siostry, ale zawsze siostry. Miły posiłek między drzewami Zakazanego Lasu został przerwany przez płacz i jęki Marianny, które ściągnęły ich aż tutaj. Anglik miał ochotę jednym szybkim ruchem ukrócić życie swojego współlokatora, ale wiedział ile papierkowej roboty narobi przez to Jeremiemu. A z Jeremym miał całkiem przyjazny układ i nie chciał tego zepsuć. Dlatego trzymał go dwoma palcami za kark powstrzymując swój morderczy instynkt. Jak on w ogóle śmiał się zbliżyć do Marianny? Drugą dłonią gdy tylko dostrzegł różdżkę w jego dłoni szybko ją zabrał i schował do kieszeni tych wytartych dżinsów, jedynej rzeczy jaką na sobie miał nie licząc bokserek.
- Alice, uwolnij proszę Mariannę. - powiedział dość przyjaznym tonem do swojej młodszej siostrzyczki, a nawet uśmiechnął się nieznacznie. Spojrzenie jednak było chłodne i rzeczowe. Jeden fałszywy ruch tego człowieka i będzie miał wampirze kły w swojej szyi.
Re: Park z placem zabaw
Dziewczęcy krzyk i odgłos szlochów dotarł do wyczulonych, wampirzych uszu. Szybka reakcja Iana sprawiła, że w ułamku sekundy straciła jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości właścicielki wyjątkowo piskliwego głosu. Wyprzedził ją już przed placem zabaw o dosłownie kilka mili sekund. Jak ta miłość ogłupiła jego martwy móżdżek...
Nie zdążyła nawet zrobić porządku ze swą bordową sukienką, na której widniały ślady po zwierzęcej krwi.
- Ian, zamiana - zarządziła szybko, gdy rozpoznała siedzącego na huśtawce chłopca. Zgodnie z wolą Krukona szybko uporała się z liną, którą opasana była Ślizgonka i pociągnęła ją za nadgarstek w swoim kierunku.
- Stań za mną.
Jej ton nie znosił sprzeciwu. Zawsze. Nie popuszczając uścisku na przegubie Rosjanki zbliżyła się o krok do huśtawki. Obłęd w oczach jej nieśmiertelnego brata nie wróżył niczego dobrego.
- Znowu się zgubiłeś, mały? - zwróciła się do dziwacznego Krukona, którego zdążyła przelotnie poznać na weselu ojca Sophie - Przeproś pannę Vulkodlak i obiecaj poprawę. Przede wszystkim nie rób niczego głupiego dla swojego własnego dobra. Zwijaj swoje zabawki i poproś Scotta żeby odesłał Cię do psychiatry, nim z innego powodu znajdziesz się w Mungu. Zrozumiano? Ian, łapy przy sobie.
Volante posłała bratu wymowne spojrzenie. Na wszelki wypadek uzbroiła się w swą różdżkę, choć w starciu z dwoma wampirami - cóż, nie oszukujmy się - Mason nie miałby zbyt wielkich szans na przeżycie.
Nie zdążyła nawet zrobić porządku ze swą bordową sukienką, na której widniały ślady po zwierzęcej krwi.
- Ian, zamiana - zarządziła szybko, gdy rozpoznała siedzącego na huśtawce chłopca. Zgodnie z wolą Krukona szybko uporała się z liną, którą opasana była Ślizgonka i pociągnęła ją za nadgarstek w swoim kierunku.
- Stań za mną.
Jej ton nie znosił sprzeciwu. Zawsze. Nie popuszczając uścisku na przegubie Rosjanki zbliżyła się o krok do huśtawki. Obłęd w oczach jej nieśmiertelnego brata nie wróżył niczego dobrego.
- Znowu się zgubiłeś, mały? - zwróciła się do dziwacznego Krukona, którego zdążyła przelotnie poznać na weselu ojca Sophie - Przeproś pannę Vulkodlak i obiecaj poprawę. Przede wszystkim nie rób niczego głupiego dla swojego własnego dobra. Zwijaj swoje zabawki i poproś Scotta żeby odesłał Cię do psychiatry, nim z innego powodu znajdziesz się w Mungu. Zrozumiano? Ian, łapy przy sobie.
Volante posłała bratu wymowne spojrzenie. Na wszelki wypadek uzbroiła się w swą różdżkę, choć w starciu z dwoma wampirami - cóż, nie oszukujmy się - Mason nie miałby zbyt wielkich szans na przeżycie.
Re: Park z placem zabaw
Ha-ha. Ha... Ha. Marianna mogła obserwować cudowny spektakl, grę na miarę pierwszego teatru świata, gdy patrzyła, jak Mason się zmienia. Metamorfomadzy nie mogli się z nim równać. On, stając się z oprawcy - ofiarą, był najwspanialszym wśród aktorów, gdyż, co najlepsze, wcale nie udawał.
Kiedy coś za nim poruszyło się nagle, było już za późno, by uciekać, czy w jakikolwiek sposób próbować się ratować, lecz czy chciał? Ani trochę. To nie byłby on. A kim był on, Mason Dolarhyde? Człowiekiem, którego życie nie pociągało na tyle, by próbować je chronić. Człowiekiem, który chętnie by umarł, gdyby ktoś dał mu taką szansę. Wreszcie człowiekiem, który ani drgnął, gdy czyniono go bezbronnym, grożono mu, obrażano próbując zmuszać do czegokolwiek. "Nie słyszysz, czego chce panna Vulkodlak?", "Przeproś pannę Vulkodlak", "Obiecaj poprawę". Nie. Oto trafiła kosa na kamień, i siła fizyczna okazała się być zupełnie bezużyteczną w rękach tych bezmózgich, gdy porównywać je z Masonem, istot. Przyszedł czas, w którym jedno z nich - mężczyzna - powinno ponownie rozważyć sens tatuażu szpecącego jego pierś. Zrozumieć to, co wmawiało sobie, że rozumie.
Podmuch wiatru zsunął koszulę z ramienia młodego Krukona, odsłonił słabość jego ciała, jakby chciał dać do zrozumienia nowo przybyłym, że nie z nim powinni wojować, bo nie ono jest zagrożeniem. Panicz Dolarhyde stał jak konający Zbawiciel, święcąc w ciemności nagością alabastru, emanując nędzą i kruchością, lecz twarz jego, zwrócona do księżyca, jaśniała silniej. Można było jej nienawidzić, lecz nie można było przejść obojętnie, bo była jak perła na dnie czarnego oceanu, jak ostatnia nadzieja.
Spojrzał na Alice i jeszcze raz zakochał się w niej, jak ostatnio. Oszalał inaczej, niż zwykle, uniósł się w bezmyślnej rozkoszy, choć miała go za byle śmieć. Znów zajrzał w jej oczy, lecz tym razem nie musiał być onieśmielony, ba, czuł przewagę. Dziś Halloween, święto duchów! Krwawe święto! Mroczne święto! Jego święto! Ich święto!
Więc śmiał się. Tak, po chwili ciszy wydał z siebie dźwięczne tony rozbawienia. Rozłożył ręce w geście bezradności i poddania, lecz mógł nadal walczyć słowem.
- Pamiętam Cię - obdarzył Francuzkę ciepłym uśmiechem - Sprawiasz mi wielką przykrość zastając mnie w takich, a nie innych okolicznościach.
Zamilkł na chwilę pozwalając własnym, pełnym zadziwiającej kurtuazji słowom, zawisnąć w powietrzu, i kontynuował, znów dźwiękiem harfy:
- Cieszę się, że uwolniliście "Pannę Vulkodlak". Już z nią skończyłem, a mogłoby mi być trudno zdobyć się na akt podobnej łaski.
Gdy Alice poprosiła swojego towarzysza, by puścił Masona, młody Dolarhyde odwrócił się w jego stronę i zmierzył go spojrzeniem pełnym spokoju i smutku.
- Dziękuję. Twój dotyk czyni mnie zbrukanym, Ludojadzie... Ciekawa sentencja, mam nadzieję, że spisana w nieobcym ci języku - wskazał jego pierś i westchnął cicho, jak zmęczony życiem starzec. Czekał z wielką ciekawością na to, co się stanie. Sprawy przybrały wspaniały obrót, dawno nie czuł się tak... Rozerwany. Dziś Halloween, jego święto.
Kiedy coś za nim poruszyło się nagle, było już za późno, by uciekać, czy w jakikolwiek sposób próbować się ratować, lecz czy chciał? Ani trochę. To nie byłby on. A kim był on, Mason Dolarhyde? Człowiekiem, którego życie nie pociągało na tyle, by próbować je chronić. Człowiekiem, który chętnie by umarł, gdyby ktoś dał mu taką szansę. Wreszcie człowiekiem, który ani drgnął, gdy czyniono go bezbronnym, grożono mu, obrażano próbując zmuszać do czegokolwiek. "Nie słyszysz, czego chce panna Vulkodlak?", "Przeproś pannę Vulkodlak", "Obiecaj poprawę". Nie. Oto trafiła kosa na kamień, i siła fizyczna okazała się być zupełnie bezużyteczną w rękach tych bezmózgich, gdy porównywać je z Masonem, istot. Przyszedł czas, w którym jedno z nich - mężczyzna - powinno ponownie rozważyć sens tatuażu szpecącego jego pierś. Zrozumieć to, co wmawiało sobie, że rozumie.
Podmuch wiatru zsunął koszulę z ramienia młodego Krukona, odsłonił słabość jego ciała, jakby chciał dać do zrozumienia nowo przybyłym, że nie z nim powinni wojować, bo nie ono jest zagrożeniem. Panicz Dolarhyde stał jak konający Zbawiciel, święcąc w ciemności nagością alabastru, emanując nędzą i kruchością, lecz twarz jego, zwrócona do księżyca, jaśniała silniej. Można było jej nienawidzić, lecz nie można było przejść obojętnie, bo była jak perła na dnie czarnego oceanu, jak ostatnia nadzieja.
Spojrzał na Alice i jeszcze raz zakochał się w niej, jak ostatnio. Oszalał inaczej, niż zwykle, uniósł się w bezmyślnej rozkoszy, choć miała go za byle śmieć. Znów zajrzał w jej oczy, lecz tym razem nie musiał być onieśmielony, ba, czuł przewagę. Dziś Halloween, święto duchów! Krwawe święto! Mroczne święto! Jego święto! Ich święto!
Więc śmiał się. Tak, po chwili ciszy wydał z siebie dźwięczne tony rozbawienia. Rozłożył ręce w geście bezradności i poddania, lecz mógł nadal walczyć słowem.
- Pamiętam Cię - obdarzył Francuzkę ciepłym uśmiechem - Sprawiasz mi wielką przykrość zastając mnie w takich, a nie innych okolicznościach.
Zamilkł na chwilę pozwalając własnym, pełnym zadziwiającej kurtuazji słowom, zawisnąć w powietrzu, i kontynuował, znów dźwiękiem harfy:
- Cieszę się, że uwolniliście "Pannę Vulkodlak". Już z nią skończyłem, a mogłoby mi być trudno zdobyć się na akt podobnej łaski.
Gdy Alice poprosiła swojego towarzysza, by puścił Masona, młody Dolarhyde odwrócił się w jego stronę i zmierzył go spojrzeniem pełnym spokoju i smutku.
- Dziękuję. Twój dotyk czyni mnie zbrukanym, Ludojadzie... Ciekawa sentencja, mam nadzieję, że spisana w nieobcym ci języku - wskazał jego pierś i westchnął cicho, jak zmęczony życiem starzec. Czekał z wielką ciekawością na to, co się stanie. Sprawy przybrały wspaniały obrót, dawno nie czuł się tak... Rozerwany. Dziś Halloween, jego święto.
Mason DolarhydeKlasa VII - Urodziny : 31/12/1995
Wiek : 28
Skąd : Leicester
Krew : Półkrwi
Re: Park z placem zabaw
Mogłoby się wydawać, że wraz z przybyciem Alicji i Iana, koszmar Marianny miał dobiec końca. Nic bardziej mylnego, on miał się dopiero rozpocząć.
Liny nadal krępowały jej ciało, ale widziała jak za plecami Masona, zbliża się w ich stronę dwójka osobników. Blond dziewczyna umorusana krwią do stóp do głów oraz Ian - bosy, bez koszulki. Ślizgonka była dosłownie na granicy wariactwa, a szybkie pojawienie się dwójki Krukonów tylko jeszcze głębiej wepchało ją w ramiona szaleństwa.
Rosjanka pisnęła, gdy dziewczyna zbliżyła się do niej. Wędrowała wzrokiem od Iana, przez Masona, po Alice. W każdym z tej felernej trójki widziała zagrożenie, nie pomogło nawet uwolnienie jej z pęt.
Dwójka Krukonów zdecydowanie górowała nad jej oprawcą, co strącało ją na sam dół hierarchii, czyli ostatnią z ofiar. Wyszarpała swoją dłoń z żelaznego uścisku Francuzki i zaczęła nerwowo poprawiać swoją kusą spódniczkę będącą częścią jej przebrania na Halloween, zupełnie jakby to właśnie ów prowokacyjny ubiór był winny temu wszystkiemu.
Słowa fatalnej trójki odbijały się echem w jej głowie, a kiedy cała trójka spojrzała na nią, blondynka zaczęła mówić od rzeczy i to w dodatku po rosyjsku. Jedyne co byliście w stanie wyłapać, to jedyne angielskie słowo jakie padło z jej ust, a mianowicie: devils.
Po tym blondynka uciekła w popłochu z parku, zostawiając za sobą Alice, Iana i Masona, oglądając się na nich tylko raz aby sprawdzić, czy żadne z nich jej nie goni.
Liny nadal krępowały jej ciało, ale widziała jak za plecami Masona, zbliża się w ich stronę dwójka osobników. Blond dziewczyna umorusana krwią do stóp do głów oraz Ian - bosy, bez koszulki. Ślizgonka była dosłownie na granicy wariactwa, a szybkie pojawienie się dwójki Krukonów tylko jeszcze głębiej wepchało ją w ramiona szaleństwa.
Rosjanka pisnęła, gdy dziewczyna zbliżyła się do niej. Wędrowała wzrokiem od Iana, przez Masona, po Alice. W każdym z tej felernej trójki widziała zagrożenie, nie pomogło nawet uwolnienie jej z pęt.
Dwójka Krukonów zdecydowanie górowała nad jej oprawcą, co strącało ją na sam dół hierarchii, czyli ostatnią z ofiar. Wyszarpała swoją dłoń z żelaznego uścisku Francuzki i zaczęła nerwowo poprawiać swoją kusą spódniczkę będącą częścią jej przebrania na Halloween, zupełnie jakby to właśnie ów prowokacyjny ubiór był winny temu wszystkiemu.
Słowa fatalnej trójki odbijały się echem w jej głowie, a kiedy cała trójka spojrzała na nią, blondynka zaczęła mówić od rzeczy i to w dodatku po rosyjsku. Jedyne co byliście w stanie wyłapać, to jedyne angielskie słowo jakie padło z jej ust, a mianowicie: devils.
Po tym blondynka uciekła w popłochu z parku, zostawiając za sobą Alice, Iana i Masona, oglądając się na nich tylko raz aby sprawdzić, czy żadne z nich jej nie goni.
Re: Park z placem zabaw
Spokój, opanowanie, spokój... - słowa te powtarzane w głowie niczym mantra kompletnie mu nie pomagały. Ciemne tęczówki błyskały złowrogo, a bicie serca siedzącego na huśtawce chłopca dodatkowo wyprowadzało go z równowagi. Kiedy Alice zarządziła zamianę spojrzał na nią zdziwiony. Zamiana? Ale, ale... jak to? Chciał mu przecież tylko przerwać ciągłość tętnicy, nic więcej. Jej nieznoszący sprzeciwu ton i fakt, że zwykle to ona miała w takich sytuacjach rację sprawiły, że przechylił nieco głowę rozważając opcję ewentualnej zamiany. Patrzył jak uwalnia Maryśkę z lin i już gotów był się zamienić kiedy usłyszał śmiech tego wariata. Nie dość że zboczony pedofil to jeszcze nie potrafi realnie ocenić swojego zagrożenia. Nie docierała do niego ich rozmowa. Patrzył na przestraszoną, jakby przerażoną Mariannę która wpadła w swój własny, rosyjski obłęd. Uroczo. Z chwili zamyślenia wyrwał go głos Alice. Łapy przy sobie? Dobrze. Puścił chłopaka odsuwając się nawet od niego na krok. Niech ma, po ich starej znajomości. Słysząc słowa małego Krukona przeniósł na niego spojrzenie swoich ciemnych tęczówek w których wciąż było widać ten złowrogi błysk. Błysk który nie wróżył nic dobrego.
- Znam podstawy łaciny. - syknął do młodzieńca i mniej więcej w tej samej chwili blondwłosa słowiańska piękność uciekła. Szybki tryb decyzyjny... gonić czy zostawić? Choć umysł mówił zostawić, tak resztki serca i człowieczeństwa mówiły jasno: gonić.
- Zajmij się nim. - rzucił do siostry tonem nieznoszącym sprzeciwu po czym pobiegł ludzkim tempem za Ślizgonką.
- Znam podstawy łaciny. - syknął do młodzieńca i mniej więcej w tej samej chwili blondwłosa słowiańska piękność uciekła. Szybki tryb decyzyjny... gonić czy zostawić? Choć umysł mówił zostawić, tak resztki serca i człowieczeństwa mówiły jasno: gonić.
- Zajmij się nim. - rzucił do siostry tonem nieznoszącym sprzeciwu po czym pobiegł ludzkim tempem za Ślizgonką.
Re: Park z placem zabaw
- Mogłabym powiedzieć to samo - wtrąciła, gdy Krukon wspomniał coś o niesprzyjających okolicznościach. Kakofonia bicia małych, pobudzonych wyrzutem adrenaliny serc Ślizgonki i Krukona dudniła jej w uszach w ten samym irytujący sposób, w jaki potrafią dudnić drewniane koła w zetknięciu z kamienną drogą. Dolarhyde mógł być jednak spokojny o swoje życie. Żołądek panny Volante chwilowo nie domagał się kolejnej porcji jedzenia.
Gdy Marianna wyrwała rękę z jej uścisku, wampirzyca prychnęła cicho pod nosem. Nikt inny nie potrafił rozbawić jej tak, jak rozhisteryzowane panienki z dobrych domów. Alice odprowadziła wzrokiem pannę Vulkodlak do linii drzew. Słowa jej brata spowodowały, że zmuszona była zaprzestać swych obserwacji. Zawsze mogła wytłumaczyć swej nowej przyjaciółce ze wschodu, że krew, którą była umazana stanowiła część jej kostiumu na Halloween. Dziewczęta jej pokroju łatwo przyjmowały do wiadomości wszelakie bajki, o ile opowiadająca je osoba miała dar przekonywania. Pannie Volante trudno było go odmówić.
- Słucham? - rzuciła gniewnie, marszcząc brwi i krzyżując przedramiona. Na niewiele się to jednak zdało. Ian stał się ślepy i głuchy na otaczający go świat, a świdrujący odgłos szlochu dobywającego się z piersi Ślizgonki biegnącej przez las działał na niego niemal otępiająco. Wampir oddalił się z różdżką siedzącego na huśtawce Krukona, pozostawiając go do dyspozycji swej przyrodniej siostry. Fakt, że Mason nie mógł jej zabić w ogóle nie usprawiedliwiał panicza Volante. Choć sam jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, właśnie przekreślił ostatnią szansę na to, by Alice zdołała przekonać się do jego nowego żyjątka, które zamierzał wziąć pod swe skrzydła. Francuzka była wyjątkowo zawistnym, zazdrosnym i przede wszystkim pamiętliwym spojrzeniem.
- Mam nadzieję, że po drodze się potkniesz i rozkwasisz nos o drzewo - mruknęła, choć Ian z pewnością to usłyszał. Wampirzyca starła dłonią zaschnięte krople krwi widniejące na jej podbródku. Nie przywykła do porzucania jej dla jakiejś śmiertelniczki.
- Trafisz do zamku, czy mam Cię odprowadzić? Wolałabym wrócić na bal - skłamała gładko. Ładunek chłodu w jej głosie nieco zelżał. Na jej barkach spoczęło wyjaśnienie całej sytuacji. Błękitne tęczówki wampirzycy kawałek po kawałku świdrowały twarz Krukona.
- Na przyszłość radzę Ci rozważniej dobierać towarzystwo do zabaw. Mój brat jest bardzo wrażliwy na punkcie... swej dziewczyny.
Ostatnie dwa słowa z trudem przeszły jej przez gardło.
Gdy Marianna wyrwała rękę z jej uścisku, wampirzyca prychnęła cicho pod nosem. Nikt inny nie potrafił rozbawić jej tak, jak rozhisteryzowane panienki z dobrych domów. Alice odprowadziła wzrokiem pannę Vulkodlak do linii drzew. Słowa jej brata spowodowały, że zmuszona była zaprzestać swych obserwacji. Zawsze mogła wytłumaczyć swej nowej przyjaciółce ze wschodu, że krew, którą była umazana stanowiła część jej kostiumu na Halloween. Dziewczęta jej pokroju łatwo przyjmowały do wiadomości wszelakie bajki, o ile opowiadająca je osoba miała dar przekonywania. Pannie Volante trudno było go odmówić.
- Słucham? - rzuciła gniewnie, marszcząc brwi i krzyżując przedramiona. Na niewiele się to jednak zdało. Ian stał się ślepy i głuchy na otaczający go świat, a świdrujący odgłos szlochu dobywającego się z piersi Ślizgonki biegnącej przez las działał na niego niemal otępiająco. Wampir oddalił się z różdżką siedzącego na huśtawce Krukona, pozostawiając go do dyspozycji swej przyrodniej siostry. Fakt, że Mason nie mógł jej zabić w ogóle nie usprawiedliwiał panicza Volante. Choć sam jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, właśnie przekreślił ostatnią szansę na to, by Alice zdołała przekonać się do jego nowego żyjątka, które zamierzał wziąć pod swe skrzydła. Francuzka była wyjątkowo zawistnym, zazdrosnym i przede wszystkim pamiętliwym spojrzeniem.
- Mam nadzieję, że po drodze się potkniesz i rozkwasisz nos o drzewo - mruknęła, choć Ian z pewnością to usłyszał. Wampirzyca starła dłonią zaschnięte krople krwi widniejące na jej podbródku. Nie przywykła do porzucania jej dla jakiejś śmiertelniczki.
- Trafisz do zamku, czy mam Cię odprowadzić? Wolałabym wrócić na bal - skłamała gładko. Ładunek chłodu w jej głosie nieco zelżał. Na jej barkach spoczęło wyjaśnienie całej sytuacji. Błękitne tęczówki wampirzycy kawałek po kawałku świdrowały twarz Krukona.
- Na przyszłość radzę Ci rozważniej dobierać towarzystwo do zabaw. Mój brat jest bardzo wrażliwy na punkcie... swej dziewczyny.
Ostatnie dwa słowa z trudem przeszły jej przez gardło.
Re: Park z placem zabaw
Kolejny zwrot akcji, rozczarowujący tym razem. Mason liczył na trochę bólu, choć jeden cios, jedno małe ugryzienie, a zostało mu zwrócone poczucie bezpieczeństwa, na placu zabaw zrobiło się wręcz miło, jakby zabawki wcale nie były zardzewiałe, a oni byli bawiącymi się dziećmi. To wpędziło go w melancholijny nastrój.
Nie zamierzał poprawiać swojego stroju, choć chłód przeszywał go na wylot, mrożąc wnętrzności, kując lodem i tak zimne serduszko. Wyprostował się tylko, uniósł podbródek jeszcze wyżej i omiatał bystrym spojrzeniem park, tak, jak wzrokiem omiata scenę uważny widz, chłonący emocje, zapamiętujący wydarzenia, wyciągający wnioski.
Marianna uciekła, a krwiopijca pobiegł za nią, rzucając paniczowi Dolarhyde lichą ripostę, powstrzymując się wcześniej przed krzywdzeniem go. Zlecił Alice, by została z Masonem. Fokus. Szybka zmiana, wszystko na lewą stronę. Byli sami, tamci zniknęli w ciemności.
- Nie przepadasz za nią, więc wyświadczyłem Ci przysługę. - szepnął uśmiechając się smutno. Wykonał krok w stronę swojej mrocznej muzy, wyciągnął doń rękę, niby na zgodę, lecz zaraz ją zabrał.
- Zraniłem ją bardziej, niż Ty potrafiłabyś zranić. - kontynuował powoli, z wyczuciem, jak cierpliwy nauczyciel - Swoimi kłami nie wgryzasz się w umysł.
Księżyc wychynął zza chmur i srebrna łuna spoczęła na nich dwojgu. Wiatr przywiał umierające, szare już liście. Zakrakały wzbijające się ku górze wrony.
Impresja. Ulotna makabra. Tak straszna i smutna.
- Zostawisz mnie? Okaż szacunek. Bądź moim towarzystwem. - słaby głos zabrzmiał jeszcze raz, nim odezwał się ten drugi. Mason chciał wpłynąć na Nieśmiertelną. Zaskarbić ją sobie, jakkolwiek. Fascynowała go i przerażała. Żywa śmierć. Uosobienie jego lęków. Ponura doskonałość. Koszmar. Zmora. Monstrum. Sukkub.
Nie zamierzał poprawiać swojego stroju, choć chłód przeszywał go na wylot, mrożąc wnętrzności, kując lodem i tak zimne serduszko. Wyprostował się tylko, uniósł podbródek jeszcze wyżej i omiatał bystrym spojrzeniem park, tak, jak wzrokiem omiata scenę uważny widz, chłonący emocje, zapamiętujący wydarzenia, wyciągający wnioski.
Marianna uciekła, a krwiopijca pobiegł za nią, rzucając paniczowi Dolarhyde lichą ripostę, powstrzymując się wcześniej przed krzywdzeniem go. Zlecił Alice, by została z Masonem. Fokus. Szybka zmiana, wszystko na lewą stronę. Byli sami, tamci zniknęli w ciemności.
- Nie przepadasz za nią, więc wyświadczyłem Ci przysługę. - szepnął uśmiechając się smutno. Wykonał krok w stronę swojej mrocznej muzy, wyciągnął doń rękę, niby na zgodę, lecz zaraz ją zabrał.
- Zraniłem ją bardziej, niż Ty potrafiłabyś zranić. - kontynuował powoli, z wyczuciem, jak cierpliwy nauczyciel - Swoimi kłami nie wgryzasz się w umysł.
Księżyc wychynął zza chmur i srebrna łuna spoczęła na nich dwojgu. Wiatr przywiał umierające, szare już liście. Zakrakały wzbijające się ku górze wrony.
Impresja. Ulotna makabra. Tak straszna i smutna.
- Zostawisz mnie? Okaż szacunek. Bądź moim towarzystwem. - słaby głos zabrzmiał jeszcze raz, nim odezwał się ten drugi. Mason chciał wpłynąć na Nieśmiertelną. Zaskarbić ją sobie, jakkolwiek. Fascynowała go i przerażała. Żywa śmierć. Uosobienie jego lęków. Ponura doskonałość. Koszmar. Zmora. Monstrum. Sukkub.
Mason DolarhydeKlasa VII - Urodziny : 31/12/1995
Wiek : 28
Skąd : Leicester
Krew : Półkrwi
Re: Park z placem zabaw
Obserwowała przedstawienie nie okazując żadnych emocji. Nie tylko serce miała z kamienia. Sceneria wokół idealnie wpasowywała się w gęstą, mroczną atmosferę. Szkarłatna krew wyraźnie kontrastowała z alabastrową cerą wampirzycy, lśniąc złowrogo.
Nie drgnęła, gdy zbliżył się o krok i wyciągnął w jej kierunku ciepłą, niemal dziecięcą dłoń. Strach przestał być jej sprzymierzeńcem w dniu, w którym pragnienie ludzkiej krwi powołało ją na nowo do życia. Życia pozbawionego lęku o własne istnienie. Życia, które powodowało, że cały świat stawał się wyblakłym tłem, po którym wałęsało się splugawione jedzenie.
- Nie zamierzam Ci dziękować - spojrzała na niego z góry. Jej szlachetne rysy twarzy zdawały się być nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika. Błękit tęczówek hipnotyzował, choć zarazem budził niepokój. Były zimne jak stal. Pozbawione blasku.
- Mój kostium jest aż tak wiarygodny?
Perlisty śmiech wydobywający się z jej gardła nie wpasowywał się w otoczenie. Miało być mrocznie, niebezpiecznie. Uśmiech, w którym wygięte były usta wampirzycy niweczył starania pochmurnego Dolarhyde'a. Zastukała długimi, szklistymi paznokciami w rękojeść różdżki.
Wyminęła go bez słowa. Jej bose stopy w zetknięciu z przygotowującą się na jałowy okres zimy ziemią nie wydawały żadnych odgłosów. Z gracją kocicy wślizgnęła się na wciąż ciepłą huśtawkę.
- Dlaczego miałabym chcieć Ci towarzyszyć? - zaplotła dłoń na grubej linie i odchyliła się do przodu. Przeraźliwe skrzypnięcie starych zawiasów poderwało do lotu kilka kolejnych ptaków.
Nie drgnęła, gdy zbliżył się o krok i wyciągnął w jej kierunku ciepłą, niemal dziecięcą dłoń. Strach przestał być jej sprzymierzeńcem w dniu, w którym pragnienie ludzkiej krwi powołało ją na nowo do życia. Życia pozbawionego lęku o własne istnienie. Życia, które powodowało, że cały świat stawał się wyblakłym tłem, po którym wałęsało się splugawione jedzenie.
- Nie zamierzam Ci dziękować - spojrzała na niego z góry. Jej szlachetne rysy twarzy zdawały się być nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika. Błękit tęczówek hipnotyzował, choć zarazem budził niepokój. Były zimne jak stal. Pozbawione blasku.
- Mój kostium jest aż tak wiarygodny?
Perlisty śmiech wydobywający się z jej gardła nie wpasowywał się w otoczenie. Miało być mrocznie, niebezpiecznie. Uśmiech, w którym wygięte były usta wampirzycy niweczył starania pochmurnego Dolarhyde'a. Zastukała długimi, szklistymi paznokciami w rękojeść różdżki.
Wyminęła go bez słowa. Jej bose stopy w zetknięciu z przygotowującą się na jałowy okres zimy ziemią nie wydawały żadnych odgłosów. Z gracją kocicy wślizgnęła się na wciąż ciepłą huśtawkę.
- Dlaczego miałabym chcieć Ci towarzyszyć? - zaplotła dłoń na grubej linie i odchyliła się do przodu. Przeraźliwe skrzypnięcie starych zawiasów poderwało do lotu kilka kolejnych ptaków.
Re: Park z placem zabaw
Mgła spowiła umysł Masona tak, jak zasnuła dalsze połacie lasu rozciągające się przed jego oczami. Nie mógł pozwolić zbić się z pantałyku, zaprzeczyć własnemu szaleństwu. To jego bajka, jego zła bajka. Sen musi trwać, do świtu daleko.
Po drugiej stronie barykady stała Alice. Przeciwnik bardziej wymagający, niż inni, lecz nie do zgięcia. Pewna siebie, stąpająca po ziemi z wdziękiem baletnicy i stałością litej skały, a przy tym błyskotliwa. Mason wiedział, kogo na swój dziwacznie powykrzywiany sposób adoruje.
Mason dużo wiedział, lecz nie zawsze się tym chwalił. Wyzierał z cienia, wystawiał głowę na światło dzienne tak, jak stary żółw wysuwa ją ze skorupy. Patrzył, słuchał, napełniał nozdrza, i wracał do swojej kryjówki. Był jak najniebezpieczniejsze wśród zwierząt, chytre i przebiegłe, silnie jadowite. Milczące do czasu.
Tak samo obserwował teraz Alice. Wodził za nią oczami, niby-to niechętnie, z wybitną nonszalancją. Powściągliwie wyginał wargi i brwi. Intensywnie myślał. Musiał ją pozyskać.
- Chcieć... Nie musisz chcieć. - zbliżając się do niej zaczął wylewać z siebie kolejny strumień słodkich tonów - Powinnaś. Przez wzgląd na swoje i moje jestestwo.
Stanął przed nią, w odległości ledwie pół metra, podał jej swoje leniwie pulsujące krwią żyły, na pół martwe mięso, na tacy. Położył białą dłoń na białej piersi.
- Spójrz na mnie. Czyż nie jestem taki, jak ty? - i wzrok jego odnalazł wzrok martwej piękności. Spojrzenie jego głaskało jej spojrzenie, muskało je swymi wargami, kochało się z nim przez krótką chwilę, nim na powrót w oczach Masona zawitała jedna pustka, jak gdyby właśnie zszedł z tego świata.
Po drugiej stronie barykady stała Alice. Przeciwnik bardziej wymagający, niż inni, lecz nie do zgięcia. Pewna siebie, stąpająca po ziemi z wdziękiem baletnicy i stałością litej skały, a przy tym błyskotliwa. Mason wiedział, kogo na swój dziwacznie powykrzywiany sposób adoruje.
Mason dużo wiedział, lecz nie zawsze się tym chwalił. Wyzierał z cienia, wystawiał głowę na światło dzienne tak, jak stary żółw wysuwa ją ze skorupy. Patrzył, słuchał, napełniał nozdrza, i wracał do swojej kryjówki. Był jak najniebezpieczniejsze wśród zwierząt, chytre i przebiegłe, silnie jadowite. Milczące do czasu.
Tak samo obserwował teraz Alice. Wodził za nią oczami, niby-to niechętnie, z wybitną nonszalancją. Powściągliwie wyginał wargi i brwi. Intensywnie myślał. Musiał ją pozyskać.
- Chcieć... Nie musisz chcieć. - zbliżając się do niej zaczął wylewać z siebie kolejny strumień słodkich tonów - Powinnaś. Przez wzgląd na swoje i moje jestestwo.
Stanął przed nią, w odległości ledwie pół metra, podał jej swoje leniwie pulsujące krwią żyły, na pół martwe mięso, na tacy. Położył białą dłoń na białej piersi.
- Spójrz na mnie. Czyż nie jestem taki, jak ty? - i wzrok jego odnalazł wzrok martwej piękności. Spojrzenie jego głaskało jej spojrzenie, muskało je swymi wargami, kochało się z nim przez krótką chwilę, nim na powrót w oczach Masona zawitała jedna pustka, jak gdyby właśnie zszedł z tego świata.
Mason DolarhydeKlasa VII - Urodziny : 31/12/1995
Wiek : 28
Skąd : Leicester
Krew : Półkrwi
Re: Park z placem zabaw
Uśmiech wciąż gościł na jej pełnych ustach. Słuchanie o powinnościach zawsze wzbudzało w niej nieprzyzwoite rozbawienie. Wampirzyca skręciła ze sobą linki i odchyliła głowę pozwalając, by huśtawka powróciła do pierwotnego stanu wykonując po drodze kilka obrotów. Zupełnie tak, jak robią małe dziewczynki, gdy przychodzą z dziadkami do parku w niedzielne popołudnie. Tylko ona jedna wiedziała, jak wielka przepaść dzieli ją od tego obrazu. Upstrokacone gwiazdami niebo o atramentowym odcieniu zawirowało jej przed oczami.
Czuła jak się zbliża. Jego zapach przybierał na intensywności. Żadne zwierzę nie pachniało tak rozkosznie jak człowiek. Volante wciągnęła powietrze do swych martwych płuc. I jeszcze raz. Słodki aromat omywał wrażliwe receptory węchu w jej lekko rozchylonych nozdrzach.
- Uważasz, że przejmuję się tym, co powinnam robić? - Volante zatrzymała się gwałtownie, stawiając stopę na lodowatej ziemi. Nie podobało jej się to, że usilnie starał się zmniejszyć dzielących ich dystans. Byli jak ogień i woda. On żywy i kruchy, ona nieśmiertelna i nieugięta. W jego żyłach wciąż płynęła gorąca, obezwładniająca krew, a jej nie pozostało już nic, poza zgorzknieniem i pragnieniem, które zmieniało ją w bestię pozbawioną sumienia. Pochodzili z dwóch różnych światów i nawet przestrzeń miała utrzymywać go w tym przekonaniu.
- Każesz mi porównywać sferę fizyczną, która nie pozostawia żadnych wątpliwości, czy psychiczną opartą na wymianie kilku nic nie znaczących zdań?
W jego spojrzeniu kryły się wszystkie emocje. I gniew i smutek. I ciekawość i strach. Niezdrowa fascynacja. Wampirzyca dźwignęła się z miejsca i postawiła swe bose stopy na drewnianym siedzeniu huśtawki. Chwyciła pewnie za drążek, do którego przymocowane były liny. W chwilę później bez zbędnego wysiłku przyjęła pozycję, w której często widywane są mugolskie dzieci okupujące trzepak na osiedlowym podwórku. Przerzuciła obie nogi na jedną stronę i jak na damę przystało poprawiła bordową suknię, zakrywając nią kolana. Znów nad nim górowała. Jego świadomość w tym względzie sprawiała jej satysfakcję. Nie był niczym więcej, niż nieco bystrzejszym od swych pobratymców, kawałkiem mięsa. Źródłem najlepiej gaszącym palące pragnienie. Pozwoliła ich spojrzeniom tańczyć ze sobą jeszcze przez chwilę, nim utkwiła je tuż ponad jego ciemną czupryną.
- Czego ode mnie oczekujesz?
Czuła jak się zbliża. Jego zapach przybierał na intensywności. Żadne zwierzę nie pachniało tak rozkosznie jak człowiek. Volante wciągnęła powietrze do swych martwych płuc. I jeszcze raz. Słodki aromat omywał wrażliwe receptory węchu w jej lekko rozchylonych nozdrzach.
- Uważasz, że przejmuję się tym, co powinnam robić? - Volante zatrzymała się gwałtownie, stawiając stopę na lodowatej ziemi. Nie podobało jej się to, że usilnie starał się zmniejszyć dzielących ich dystans. Byli jak ogień i woda. On żywy i kruchy, ona nieśmiertelna i nieugięta. W jego żyłach wciąż płynęła gorąca, obezwładniająca krew, a jej nie pozostało już nic, poza zgorzknieniem i pragnieniem, które zmieniało ją w bestię pozbawioną sumienia. Pochodzili z dwóch różnych światów i nawet przestrzeń miała utrzymywać go w tym przekonaniu.
- Każesz mi porównywać sferę fizyczną, która nie pozostawia żadnych wątpliwości, czy psychiczną opartą na wymianie kilku nic nie znaczących zdań?
W jego spojrzeniu kryły się wszystkie emocje. I gniew i smutek. I ciekawość i strach. Niezdrowa fascynacja. Wampirzyca dźwignęła się z miejsca i postawiła swe bose stopy na drewnianym siedzeniu huśtawki. Chwyciła pewnie za drążek, do którego przymocowane były liny. W chwilę później bez zbędnego wysiłku przyjęła pozycję, w której często widywane są mugolskie dzieci okupujące trzepak na osiedlowym podwórku. Przerzuciła obie nogi na jedną stronę i jak na damę przystało poprawiła bordową suknię, zakrywając nią kolana. Znów nad nim górowała. Jego świadomość w tym względzie sprawiała jej satysfakcję. Nie był niczym więcej, niż nieco bystrzejszym od swych pobratymców, kawałkiem mięsa. Źródłem najlepiej gaszącym palące pragnienie. Pozwoliła ich spojrzeniom tańczyć ze sobą jeszcze przez chwilę, nim utkwiła je tuż ponad jego ciemną czupryną.
- Czego ode mnie oczekujesz?
Re: Park z placem zabaw
Noc była w pełni, a więc i spotkanie dwóch zagubionych duszyczek sięgnęło zenitu. Jedno z nich bawiło się w najlepsze, drugie powoli traciło cierpliwość usiłując dać prawo bytu swoim racjom. Wcisnąć własne myśli w cudzą głowę, co nie było łatwe. Głęboki oddech przed kolejną próbą.
Lecz najpierw wysłuchał wszystkiego, co Alice miała mu do powiedzenia. Czy nie widziała, kim jest Mason, czy nie chciała widzieć? Czy nie była chwilę temu świadkiem tego, co zrobił Mariannie? Dlaczego miała go za mniejsze zło, drobną uszczypliwość, figielek? Nie potrafiła go pojąć?
Te wszystkie cierpienia... Jeszcze raz w jego głowie.
Ciemny pokój, cienie na ścianach, złowrogi szum drzew za oknem pozbawionym klamki. Mamo, przytul mnie! Mamo...
Zimno podobne do tego, które wisiało w powietrzu, tego, które roztaczała wampirzyca. Wielka pustka, świat zdający się być zbyt szerokim, za wielkim dla małego chłopca, za twardym, zbyt kanciastym. Mamo, chodź ze mną...
Ból wstrząsający lichym ciałem, w którym zamknięty był rozum zdolny budować galaktyki, niszczyć wszechświaty, ból ogromny i uwłaczający. Mamusiu, jesteś tu jeszcze?
Mason otrząsnął się, gdy zaskrzypiała huśtawka. Patrzył na przemieszczającą się Alice, jego twarz ciemniała, rozlewał się na niej żal. Tak, jak podążał za nią słowem, i ciałem ruszył w jej ślady. Wsparł się na drążku podpierającym ten, na którym siedziała, wsparł się jak na dziadowskiej lasce. I patrzył ze smutnym uwielbieniem na Nieśmiertelną.
- Każę ci rozumieć, oczekuję, że pochylisz się nade mną i dojrzysz to, czym się stałem. - jęknął błagalnie, łamiącym się głosem. Zacisnął zęby, zacisnął kościste dłonie w pięści, a jego oblicze przyjęło nowy wyraz.
- Jestem zgryzotą. Zmartwieniem, udręką. Własnym więźniem i własnym katem. - obłęd wzbierał w nim, wydostawał się z niego podobnie, jak wcześniej - Widzę Cię! Słyszę płacz w Twoim śmiechu, wyczuwam bliskość wiecznego snu. Odnajduję... - przerwał, by nie zakrztusić się własnymi łzami. W momencie, gdy chciał wytoczyć prawdziwe argumenty, jego szaleństwo zepchnęło go z wyznaczonej ścieżki. Upadał, osuwał się w czarną otchłań.
Przyłożył wklęsły policzek do stóp wampirzycy. Wyżej nie mógł dosięgnąć. Dosłownie. W przenośni. Nie mógł walczyć z samym sobą. Nie mógł siebie zmóc ani zabić. Zwykł nazywać to "patem".
Lecz najpierw wysłuchał wszystkiego, co Alice miała mu do powiedzenia. Czy nie widziała, kim jest Mason, czy nie chciała widzieć? Czy nie była chwilę temu świadkiem tego, co zrobił Mariannie? Dlaczego miała go za mniejsze zło, drobną uszczypliwość, figielek? Nie potrafiła go pojąć?
Te wszystkie cierpienia... Jeszcze raz w jego głowie.
Ciemny pokój, cienie na ścianach, złowrogi szum drzew za oknem pozbawionym klamki. Mamo, przytul mnie! Mamo...
Zimno podobne do tego, które wisiało w powietrzu, tego, które roztaczała wampirzyca. Wielka pustka, świat zdający się być zbyt szerokim, za wielkim dla małego chłopca, za twardym, zbyt kanciastym. Mamo, chodź ze mną...
Ból wstrząsający lichym ciałem, w którym zamknięty był rozum zdolny budować galaktyki, niszczyć wszechświaty, ból ogromny i uwłaczający. Mamusiu, jesteś tu jeszcze?
Mason otrząsnął się, gdy zaskrzypiała huśtawka. Patrzył na przemieszczającą się Alice, jego twarz ciemniała, rozlewał się na niej żal. Tak, jak podążał za nią słowem, i ciałem ruszył w jej ślady. Wsparł się na drążku podpierającym ten, na którym siedziała, wsparł się jak na dziadowskiej lasce. I patrzył ze smutnym uwielbieniem na Nieśmiertelną.
- Każę ci rozumieć, oczekuję, że pochylisz się nade mną i dojrzysz to, czym się stałem. - jęknął błagalnie, łamiącym się głosem. Zacisnął zęby, zacisnął kościste dłonie w pięści, a jego oblicze przyjęło nowy wyraz.
- Jestem zgryzotą. Zmartwieniem, udręką. Własnym więźniem i własnym katem. - obłęd wzbierał w nim, wydostawał się z niego podobnie, jak wcześniej - Widzę Cię! Słyszę płacz w Twoim śmiechu, wyczuwam bliskość wiecznego snu. Odnajduję... - przerwał, by nie zakrztusić się własnymi łzami. W momencie, gdy chciał wytoczyć prawdziwe argumenty, jego szaleństwo zepchnęło go z wyznaczonej ścieżki. Upadał, osuwał się w czarną otchłań.
Przyłożył wklęsły policzek do stóp wampirzycy. Wyżej nie mógł dosięgnąć. Dosłownie. W przenośni. Nie mógł walczyć z samym sobą. Nie mógł siebie zmóc ani zabić. Zwykł nazywać to "patem".
Mason DolarhydeKlasa VII - Urodziny : 31/12/1995
Wiek : 28
Skąd : Leicester
Krew : Półkrwi
Re: Park z placem zabaw
Jego dotyk parzył. Jak każdy inny. Stroniła od niego jeszcze za życia i nic nie zmieniło się w tej kwestii po śmierci. Był zbrukany strachem i rozpaczą. Emocjom obcym jej potępionej duszy. Był skażony ludzkimi troskami, żalem i bólem. Wołał o pomoc, której nie chciała mu udzielić. Mogła zignorować każde słowo, a dotyk nie pozostawiał jej takiego wyboru.
Wyszarpnęła gwałtownie stopę i zeskoczyła na ziemię. Pogrążał się na jej oczach. Pochłaniała go coraz większa ciemność, którą sam karmił swoją wyobraźnię. Wymsknęła się spod kontroli. Zawładnęła nim i ściągnęła na samo dno. Widziała to w jego pustych oczach, z których wyzierała rozpacz. Jego klatka piersiowa unosiła się chaotycznie, spazmatycznie łykając powietrze. Łykając gorzkie łzy.
Wampirzyca zacisnęła usta. Stanęła naprzeciw wraku, którym się stał i znów pozwoliła mu utonąć w swym nieugiętym spojrzeniu.
- Stałeś się człowiekiem, który chciał zostać panem strachu, a którego zmiótł zaledwie lekki jego podmuch. Człowiekiem, który chciałby nauczyć się zadawać ból komuś innemu, poza sobą. Samotność w cierpieniu Cię wykańcza.
Jej szept przypominał odgłos suchych liści, kruszonych podeszwą buta podczas spaceru. Wiatr zawył rozpaczliwie, jakby zrozumiał ból wyzierający z wątłego ciała Krukona. Nie spuszczała z niego wzroku. Chciał, by na niego patrzyła? Będzie patrzyła. Aż pożałuje, że tego zapragnął. Ostre niczym lód spojrzenie zdawało się przeszywać go na wylot, penetrować każdy zakamarek jego udręczonego umysłu.
- Wiesz, że możesz ukrócić swe cierpienia... Nie będziesz musiał dłużej walczyć z głosem w swej głowie. Odnajdziesz wreszcie spokój i ciszę. Dlaczego wciąż tak kurczowo trzymasz się życia, skoro tak go nienawidzisz? Boisz się - bezgłośnie poruszyła ustami, wypowiadając ostatnie zdanie - Boisz się, że nic nie znaczysz, że jesteś nikim. I że śmierć tego nie zmieni. Boisz się...
Wyszarpnęła gwałtownie stopę i zeskoczyła na ziemię. Pogrążał się na jej oczach. Pochłaniała go coraz większa ciemność, którą sam karmił swoją wyobraźnię. Wymsknęła się spod kontroli. Zawładnęła nim i ściągnęła na samo dno. Widziała to w jego pustych oczach, z których wyzierała rozpacz. Jego klatka piersiowa unosiła się chaotycznie, spazmatycznie łykając powietrze. Łykając gorzkie łzy.
Wampirzyca zacisnęła usta. Stanęła naprzeciw wraku, którym się stał i znów pozwoliła mu utonąć w swym nieugiętym spojrzeniu.
- Stałeś się człowiekiem, który chciał zostać panem strachu, a którego zmiótł zaledwie lekki jego podmuch. Człowiekiem, który chciałby nauczyć się zadawać ból komuś innemu, poza sobą. Samotność w cierpieniu Cię wykańcza.
Jej szept przypominał odgłos suchych liści, kruszonych podeszwą buta podczas spaceru. Wiatr zawył rozpaczliwie, jakby zrozumiał ból wyzierający z wątłego ciała Krukona. Nie spuszczała z niego wzroku. Chciał, by na niego patrzyła? Będzie patrzyła. Aż pożałuje, że tego zapragnął. Ostre niczym lód spojrzenie zdawało się przeszywać go na wylot, penetrować każdy zakamarek jego udręczonego umysłu.
- Wiesz, że możesz ukrócić swe cierpienia... Nie będziesz musiał dłużej walczyć z głosem w swej głowie. Odnajdziesz wreszcie spokój i ciszę. Dlaczego wciąż tak kurczowo trzymasz się życia, skoro tak go nienawidzisz? Boisz się - bezgłośnie poruszyła ustami, wypowiadając ostatnie zdanie - Boisz się, że nic nie znaczysz, że jesteś nikim. I że śmierć tego nie zmieni. Boisz się...
Re: Park z placem zabaw
Mason był zmęczony. Bardzo, bardzo zmęczony. Ten wieczór trwał zbyt długo, zdawał się być erą w dziejach świata lub światem w dziejach wszechświata. Tak wiele się wydarzyło, zmieniło. Tyle wielkich myśli, pięknych słów, trafnych spostrzeżeń, mądrych uwag. A w jego wnętrzu wrzały uczucia, bo po to był stworzony, by czuć. Małe nieszczęście mogło uczynić go kaleką, a większe - może nawet zabić.
Lecz on nie chciał umierać. Wszystko, co robił, wszystko, czym był, co uosabiał, czemu dawał upust każdym gestem i słowem, nie mogło przepaść. Zbyt wielka strata.
Mógłby trwać po wsze czasy, stać ponad całym nędznym światem jak monument perfekcji, być posągiem usytuowanym na piedestale z ciał śmiertelnych.
To uzdrowiłoby go. Czas. Czas. Tak mało go miał, to przez to musiał się spieszyć. Pracować na wieczność w bólu, strachu, samotności, i oglądać się za siebie. Zerkać na tarczę zegara.
Gdyby zatrzymał wskazówki, uciszył tykanie... Byłby wolny. Podróżowałby, poznawał, doświadczał. W spokoju. W błogim wytchnieniu. Zmieniłby się.
Nie znałby strachu, za nic miałby cierpienie, koszmary nie dręczyłyby go nigdy więcej. Miałby wszystko, o czym kiedykolwiek marzył, i jeszcze więcej.
Nie byłoby przeszkód, już nic nigdy nie stanęłoby na jego drodze, bo cóż zdolne jest powstrzymać boga? Właśnie bogiem mógłby się stać...
Póki co bogini była jedna, i stała przed nim, okrutna.
Mason kurczył się pod naciskiem jej słów i świadomości, iż nie są one kłamstwem. Łzy płynęły już jak strumienie spod jego powiek, spadały na jałową ziemię, deszcze udręki. Ale nie mógł przestać patrzeć na nią, nie potrafił przestać słuchać.
"Możesz ukrócić cierpienia".
"...Walczyć z głosem w swej głowie".
"Jesteś nikim".
"Boisz się".
Po nieboskłonie pomknęła srebrzysta strzała - spadająca gwiazda.
Na ziemie padło srebrzyste ciało - padło na kolana.
U kresu nadziei, w domu rozpaczy, nie było już światła. Okna zamknięte, zasłonięte, pozbawione klamek. Świece schowane do szuflad. Krzesiwo rzucone w kąt na zapomnienie.
I tylko jedno słowo, w głowie i na języku:
- Prawda.
Lecz on nie chciał umierać. Wszystko, co robił, wszystko, czym był, co uosabiał, czemu dawał upust każdym gestem i słowem, nie mogło przepaść. Zbyt wielka strata.
Mógłby trwać po wsze czasy, stać ponad całym nędznym światem jak monument perfekcji, być posągiem usytuowanym na piedestale z ciał śmiertelnych.
To uzdrowiłoby go. Czas. Czas. Tak mało go miał, to przez to musiał się spieszyć. Pracować na wieczność w bólu, strachu, samotności, i oglądać się za siebie. Zerkać na tarczę zegara.
Gdyby zatrzymał wskazówki, uciszył tykanie... Byłby wolny. Podróżowałby, poznawał, doświadczał. W spokoju. W błogim wytchnieniu. Zmieniłby się.
Nie znałby strachu, za nic miałby cierpienie, koszmary nie dręczyłyby go nigdy więcej. Miałby wszystko, o czym kiedykolwiek marzył, i jeszcze więcej.
Nie byłoby przeszkód, już nic nigdy nie stanęłoby na jego drodze, bo cóż zdolne jest powstrzymać boga? Właśnie bogiem mógłby się stać...
Póki co bogini była jedna, i stała przed nim, okrutna.
Mason kurczył się pod naciskiem jej słów i świadomości, iż nie są one kłamstwem. Łzy płynęły już jak strumienie spod jego powiek, spadały na jałową ziemię, deszcze udręki. Ale nie mógł przestać patrzeć na nią, nie potrafił przestać słuchać.
"Możesz ukrócić cierpienia".
"...Walczyć z głosem w swej głowie".
"Jesteś nikim".
"Boisz się".
Po nieboskłonie pomknęła srebrzysta strzała - spadająca gwiazda.
Na ziemie padło srebrzyste ciało - padło na kolana.
U kresu nadziei, w domu rozpaczy, nie było już światła. Okna zamknięte, zasłonięte, pozbawione klamek. Świece schowane do szuflad. Krzesiwo rzucone w kąt na zapomnienie.
I tylko jedno słowo, w głowie i na języku:
- Prawda.
Mason DolarhydeKlasa VII - Urodziny : 31/12/1995
Wiek : 28
Skąd : Leicester
Krew : Półkrwi
Re: Park z placem zabaw
Volante uśmiechnęła się samymi kącikami ust. Sztucznie, choć niewprawione oko mogło by uznać ten grymas za pogodny. Ziewnęła i zerknęła po raz ostatni w niebo, jakby właśnie skończyli rozmawiać o pogodzie.
- Czego ode mnie oczekujesz? - spytała po raz kolejny tego wieczoru. Znów smagnęła spojrzeniem jego wilgotną od łez twarz. Jak nisko mógł upaść człowiek gnany wewnętrznym poczuciem bezsensu i beznadziei? Dokąd miało go to zaprowadzić? Ile w swym krótkim życiu musiał wycierpieć, by poczuć wreszcie ułudę wolności, której nigdy w pełni nie dane mu będzie dostąpić? Bose stopy wampirzycy zanurzyły się w szarych źdżbłach trawy pokrytych pajęczyną ze szronu.
Była zachcianką. Poczęła się z pożądania, dla samej idei pożądania. Nikt nie uratował jej na łożu śmierci, nikt nie wyciągnął jej z piekła wojny. Zobaczył ją w tłumie. Miała wtedy pięć lat. Niewiele pamięta z tego dnia, w przeciwieństwie do niego. William lubił piękno. Był kolekcjonerem i miał środki ku temu, by zatrzymać przy sobie to, co ulotne. Była zbyt młoda, ale mógł poczekać. Czasu miał pod dostatkiem. Czym było jedenaście lat w perspektywie wieczności? Chwilą. Błahostką. Okamgnieniem.
Powstała dla satysfakcji posiadania. I schlebiało to jej bezkresnej próżności. Jedno spojrzenie. Gehenna. I raj.
I znów myślami była tu. Na polanie.
- Zmarzłam. Muszę odprowadzić Cię do zamku. Wolałabym żebyś nie dorwał kolejnej ofiary.
Nie mógł się dowiedzieć. Nie mógł się domyślać. Kłamstwo. Kolejne. Które już z kolei? Nie ważne. Taka była cena wiecznego życia. Cena pozornej wolności. Człowiek staje się naprawdę wolny dopiero w chwili śmierci.
- Nie patrz tak na mnie. Przecież Cię nie zabiję. Czym? Rękoma? Oszalałeś? Nie chcę spędzić reszty życia w Azkabanie.
Kurtyna opadła. Koniec przedstawienia. I znów ten pusty ton, sztuczny uśmiech, wyuczone ruchy siedemnastolatki. Ostatni raz. Ucieknie. Jeszcze kilka miesięcy i już jej nie zobaczą.
- Czego ode mnie oczekujesz? - spytała po raz kolejny tego wieczoru. Znów smagnęła spojrzeniem jego wilgotną od łez twarz. Jak nisko mógł upaść człowiek gnany wewnętrznym poczuciem bezsensu i beznadziei? Dokąd miało go to zaprowadzić? Ile w swym krótkim życiu musiał wycierpieć, by poczuć wreszcie ułudę wolności, której nigdy w pełni nie dane mu będzie dostąpić? Bose stopy wampirzycy zanurzyły się w szarych źdżbłach trawy pokrytych pajęczyną ze szronu.
Była zachcianką. Poczęła się z pożądania, dla samej idei pożądania. Nikt nie uratował jej na łożu śmierci, nikt nie wyciągnął jej z piekła wojny. Zobaczył ją w tłumie. Miała wtedy pięć lat. Niewiele pamięta z tego dnia, w przeciwieństwie do niego. William lubił piękno. Był kolekcjonerem i miał środki ku temu, by zatrzymać przy sobie to, co ulotne. Była zbyt młoda, ale mógł poczekać. Czasu miał pod dostatkiem. Czym było jedenaście lat w perspektywie wieczności? Chwilą. Błahostką. Okamgnieniem.
Powstała dla satysfakcji posiadania. I schlebiało to jej bezkresnej próżności. Jedno spojrzenie. Gehenna. I raj.
I znów myślami była tu. Na polanie.
- Zmarzłam. Muszę odprowadzić Cię do zamku. Wolałabym żebyś nie dorwał kolejnej ofiary.
Nie mógł się dowiedzieć. Nie mógł się domyślać. Kłamstwo. Kolejne. Które już z kolei? Nie ważne. Taka była cena wiecznego życia. Cena pozornej wolności. Człowiek staje się naprawdę wolny dopiero w chwili śmierci.
- Nie patrz tak na mnie. Przecież Cię nie zabiję. Czym? Rękoma? Oszalałeś? Nie chcę spędzić reszty życia w Azkabanie.
Kurtyna opadła. Koniec przedstawienia. I znów ten pusty ton, sztuczny uśmiech, wyuczone ruchy siedemnastolatki. Ostatni raz. Ucieknie. Jeszcze kilka miesięcy i już jej nie zobaczą.
Re: Park z placem zabaw
Po jednej ze stron zapanowała cisza. Zdawała się być gęstą substancją, przez którą trudno jest przebić się najostrzejszym narzędziem. Łzy w końcu się skończyły, w miejsce wypełnione przed chwilą po brzegi bólem pojawiła się wielka obojętność. Na krótką chwilę dobro stało się równe złu, życie - śmierci, a Mason - zwykłemu człowiekowi. Dopadła go słabość krępująca ręce, wiążąca umysł, nie pozwalająca mówić, myśleć, nawet czuć.
Prawie go teraz nie było. Jego marne ciało tkwiło pośrodku placu zabaw nieopodal magicznej wioski, między huśtawką a karuzelą, tuż obok prawdopodobnie najdoskonalszego z ciał, ale to wszystko. Środek był pusty, zewnętrzna skorupa mogłaby rezonować jak dzwon przy najmniejszym bodźcu z zewnątrz. Zdawało się, że szkliste oczy są ślepe, a nos ani usta nie chwytają powietrza, zapomniawszy własnej roli. W bezruchu Mason przypominał posąg dłuta Berniniego lub zaklętą w kamień ofiarę meduzy, uwiecznioną w dramatycznej pozie - na klęczkach, z bezwładnie zwisającymi rękami, zgiętym kręgosłupem, i skierowaną ku niebu twarzą. Zawsze ku niebu. Zawsze ku górze.
Na świecie toczyły się wojny i zawierane były pokoje. Rodzice pochylali się nad ciałami martwych dzieci, a zakochani wyznawali sobie dozgonną wierność. Lecz gdzieś między tą czernią i bielą rozciągała się szarość we wszystkich znanych ludzkości odcieniach. I była przytłaczającą domeną większości. Tym, co wypełniało codzienność i oczekiwanie na koniec podróży ku zenitowi lub nadirowi.
Kolejna smutna myśl wykwitła gdzieś z tyłu głowy, pulsująca pod płaszczem beznadziei, a tymczasem słowa Alice płynęły w powietrzu, odbijały się od przeszkód, rozmywały i unosiły jeszcze przez krótką chwilę, by przepaść na wieki. Mason słyszał je jak głosy z zaświatów. Nie dość, że samych w sobie odległych, to jeszcze dziwnie zmienionych nagłą refleksją. Coś kazało wampirzycy przybrać nowy ton.
Czy Mason wiedział? Owszem, był przecież mądrością, bystrością, odkrywcą. Nie był natomiast pewien. Lub nie chciał stwierdzić jednoznacznie: "Tak, oto absolut, i cel mój jest jasny. Więcej nie zbłądzę, wyjdę z ciemności, przed sobą mam mapę". Gdyby Alice była tym, za co ją miał od początku, stałaby się magnesem oddziałującym na jego kompas. Iglica pozostałaby na zawsze skierowana w jedną stronę, i czyny, i słowa, i myśli, miałyby zbliżyć Masona do Nieśmiertelnej.
A to mogłoby zrobić mu krzywdę.
Więc milczał. Nie odezwał się już ani słowem. Podźwignął się, stanął wyprostowany, zajrzał w jej oczy i ruszył za nią.
Na horyzoncie jawiła się plama różu w swej chwili wątłości. Pianie koguta rozbrzmiało zwiastunem światłości. A w jasnym umyśle, jak na owym niebie, świtała zagadka, i pomknął jak źrebię zrywające się do biegu w podróży... Przed siebie.
Uśmiech rozgrzał oblicze Masona. Dziwna czułość malowała się na jego twarzy, gdy patrzył na Alice. Bo była jak ta plama różu. Jak horyzont. Jak zagadka.
Prawie go teraz nie było. Jego marne ciało tkwiło pośrodku placu zabaw nieopodal magicznej wioski, między huśtawką a karuzelą, tuż obok prawdopodobnie najdoskonalszego z ciał, ale to wszystko. Środek był pusty, zewnętrzna skorupa mogłaby rezonować jak dzwon przy najmniejszym bodźcu z zewnątrz. Zdawało się, że szkliste oczy są ślepe, a nos ani usta nie chwytają powietrza, zapomniawszy własnej roli. W bezruchu Mason przypominał posąg dłuta Berniniego lub zaklętą w kamień ofiarę meduzy, uwiecznioną w dramatycznej pozie - na klęczkach, z bezwładnie zwisającymi rękami, zgiętym kręgosłupem, i skierowaną ku niebu twarzą. Zawsze ku niebu. Zawsze ku górze.
Na świecie toczyły się wojny i zawierane były pokoje. Rodzice pochylali się nad ciałami martwych dzieci, a zakochani wyznawali sobie dozgonną wierność. Lecz gdzieś między tą czernią i bielą rozciągała się szarość we wszystkich znanych ludzkości odcieniach. I była przytłaczającą domeną większości. Tym, co wypełniało codzienność i oczekiwanie na koniec podróży ku zenitowi lub nadirowi.
Kolejna smutna myśl wykwitła gdzieś z tyłu głowy, pulsująca pod płaszczem beznadziei, a tymczasem słowa Alice płynęły w powietrzu, odbijały się od przeszkód, rozmywały i unosiły jeszcze przez krótką chwilę, by przepaść na wieki. Mason słyszał je jak głosy z zaświatów. Nie dość, że samych w sobie odległych, to jeszcze dziwnie zmienionych nagłą refleksją. Coś kazało wampirzycy przybrać nowy ton.
Czy Mason wiedział? Owszem, był przecież mądrością, bystrością, odkrywcą. Nie był natomiast pewien. Lub nie chciał stwierdzić jednoznacznie: "Tak, oto absolut, i cel mój jest jasny. Więcej nie zbłądzę, wyjdę z ciemności, przed sobą mam mapę". Gdyby Alice była tym, za co ją miał od początku, stałaby się magnesem oddziałującym na jego kompas. Iglica pozostałaby na zawsze skierowana w jedną stronę, i czyny, i słowa, i myśli, miałyby zbliżyć Masona do Nieśmiertelnej.
A to mogłoby zrobić mu krzywdę.
Więc milczał. Nie odezwał się już ani słowem. Podźwignął się, stanął wyprostowany, zajrzał w jej oczy i ruszył za nią.
Na horyzoncie jawiła się plama różu w swej chwili wątłości. Pianie koguta rozbrzmiało zwiastunem światłości. A w jasnym umyśle, jak na owym niebie, świtała zagadka, i pomknął jak źrebię zrywające się do biegu w podróży... Przed siebie.
Uśmiech rozgrzał oblicze Masona. Dziwna czułość malowała się na jego twarzy, gdy patrzył na Alice. Bo była jak ta plama różu. Jak horyzont. Jak zagadka.
Mason DolarhydeKlasa VII - Urodziny : 31/12/1995
Wiek : 28
Skąd : Leicester
Krew : Półkrwi
Re: Park z placem zabaw
Ostatnia reakcja Connora była niczym gwóźdź do trumny. Od tamtej rozmowy Angielka nie raczyła nawet na niego spojrzeć, gdy mijała go na korytarzu i zresztą chyba podobnie było ze strony Campbella. Gdy nadszedł weekend nie miała ochoty siedzieć w zamku i dlatego też od rana krążyła po Hogsmeade. Najpierw sprawdziła czy jej dom stoi na miejscu, załatwiła kilka spraw, a potem postanowiła się przejść. Takim sposobem z wielką torebką słodyczy zawędrowała na plac zabaw, z którym miała pewne wspomnienia... usiadłszy na huśtawce, zaczęła kontemplację z otaczającym ją światem.
Re: Park z placem zabaw
Fakt, ostatnia ich rozmowa nie była zbyt przyjemna, a emocje, które wtedy wezbrały się w Campbellu, do tej pory nie chciały go opuścić. Para Ślizgonów, może i nie była święta, ale każde z nich miało jakąś wyznaczoną granicę swojej cierpliwości.
Przez cały ten czas Kanadyjczyk nie mógł się doczekać weekendu, kiedy to będzie mógł zaszyć się w jakimś najbardziej schowanym kącie wioski, gdyż to natykanie się na Angielkę w każdym kącie szkoły zaczęło go niemiłosiernie męczyć.
Kiedy naszedł weekend Connor jak uskrzydlony, wybiegł ze szkoły i ruszył w stronę wioski. Po dotarciu do Hogsmeade zatrzymał się na chwilę w sklepie, gdzie pewien czarodziej sprzedawał mu mugolskie używki, po czym skierował się w losowym kierunku.
Nogi zaniosły go do parku, w którego sercu znajdował się plac zabaw. W ustach chłopaka tkwił odpalony papieros, chyba już piąty z kolei. Powłóczystym krokiem zbliżał się do placu zabaw, napawając się błogim spokojem, gdy wtem uniósł głowę do góry, a jego spojrzenie padło na postać, machinalnie bujającą się na huśtawce. Bardzo dobrze wiedział kim jest ta istota, gdyż wszędzie by ją rozpoznał, zwłaszcza, iż przez ostatnie dni był na nią uczulony.
- Co Ci odwaliło? - zapytał nagle, przechodząc obok niej i obdarzając ją pochmurnym spojrzeniem.
Przez cały ten czas Kanadyjczyk nie mógł się doczekać weekendu, kiedy to będzie mógł zaszyć się w jakimś najbardziej schowanym kącie wioski, gdyż to natykanie się na Angielkę w każdym kącie szkoły zaczęło go niemiłosiernie męczyć.
Kiedy naszedł weekend Connor jak uskrzydlony, wybiegł ze szkoły i ruszył w stronę wioski. Po dotarciu do Hogsmeade zatrzymał się na chwilę w sklepie, gdzie pewien czarodziej sprzedawał mu mugolskie używki, po czym skierował się w losowym kierunku.
Nogi zaniosły go do parku, w którego sercu znajdował się plac zabaw. W ustach chłopaka tkwił odpalony papieros, chyba już piąty z kolei. Powłóczystym krokiem zbliżał się do placu zabaw, napawając się błogim spokojem, gdy wtem uniósł głowę do góry, a jego spojrzenie padło na postać, machinalnie bujającą się na huśtawce. Bardzo dobrze wiedział kim jest ta istota, gdyż wszędzie by ją rozpoznał, zwłaszcza, iż przez ostatnie dni był na nią uczulony.
- Co Ci odwaliło? - zapytał nagle, przechodząc obok niej i obdarzając ją pochmurnym spojrzeniem.
Re: Park z placem zabaw
Zjadając leniwie kolejną słodkość, wodziła nieco nieobecnym spojrzeniem po okolicy. Przypominała sobie każdą chwilę spędzoną tutaj z Audrey, a nawet z Wilsonem... dopóki jej wzrok nie padł na znajomą jej postać. Ostatnim czego potrzebowała tego dnia była konfrontacja z Campbellem, który jak tylko otworzył usta utwierdził ją w przekonaniu, że nie ma zamiaru odpuścić.
- Gówno - zatrzymała się, odkładając paczkę z miodowego królestwa na ziemię. Później ponownie rozhuśtała się, nie bardzo przejmując się obecnością Ślizgona. - Idź do swojej Gryfonki - bywała zazdrosna. I o ile u mężczyzn zazdrość była całkiem urocza, tak u kobiet zwiastowała ona trzecią wojnę światową... podobnie było w przypadku tej nieposkromionej Angielki, która najwidoczniej czuła się w pewien sposób zagrożona.
- Gówno - zatrzymała się, odkładając paczkę z miodowego królestwa na ziemię. Później ponownie rozhuśtała się, nie bardzo przejmując się obecnością Ślizgona. - Idź do swojej Gryfonki - bywała zazdrosna. I o ile u mężczyzn zazdrość była całkiem urocza, tak u kobiet zwiastowała ona trzecią wojnę światową... podobnie było w przypadku tej nieposkromionej Angielki, która najwidoczniej czuła się w pewien sposób zagrożona.
Re: Park z placem zabaw
Bynajmniej nie takiej dziecinnej odpowiedzi oczekiwał od Ślizgonki, ale skoro miała zamiar znów się bawić w rozwydrzoną księżniczkę to Campbell umywał od tego ręce. A już miał wrażenie, że era księżniczkowania minęła - najwyraźniej się przeliczył.
- Twoje zachowanie jest żałosne - prychnął, czując nagły wstręt do dziewczyny, jakby całe jego wyobrażenie i zdanie o niej legło w gruzach. Zrobił krok do tyłu, chcąc odejść, ale się zawahał i stał tak jak słup soli, wbijając w Angielkę świdrujące spojrzenie.
- Męczy mnie to, że traktujesz mnie jak swojego pieska, który musi za Tobą na okrągło biegać. Z resztą twój brak zaufania do mnie, jest równoznaczny z tym, że nie traktujesz mnie... - spauzował - ...nas poważnie - poprawił się. W tym momencie twarz Connora wyglądała, jakby była zrobiona z wosku, gdyż cały czas na niej gościła ta sama - niby obojętna, a jednak nie do końca - mina.
- W tym przypadku nie wiem czy warto to ciągnąć na siłę - odparł zblazowanym tonem, przenosząc spojrzenie gdzieś za Jeunesse.
- Twoje zachowanie jest żałosne - prychnął, czując nagły wstręt do dziewczyny, jakby całe jego wyobrażenie i zdanie o niej legło w gruzach. Zrobił krok do tyłu, chcąc odejść, ale się zawahał i stał tak jak słup soli, wbijając w Angielkę świdrujące spojrzenie.
- Męczy mnie to, że traktujesz mnie jak swojego pieska, który musi za Tobą na okrągło biegać. Z resztą twój brak zaufania do mnie, jest równoznaczny z tym, że nie traktujesz mnie... - spauzował - ...nas poważnie - poprawił się. W tym momencie twarz Connora wyglądała, jakby była zrobiona z wosku, gdyż cały czas na niej gościła ta sama - niby obojętna, a jednak nie do końca - mina.
- W tym przypadku nie wiem czy warto to ciągnąć na siłę - odparł zblazowanym tonem, przenosząc spojrzenie gdzieś za Jeunesse.
Re: Park z placem zabaw
Automatycznie zatrzymała się, wlepiając wielkie jak monety błękitne oczyska w chłopaka.
- Czy Ty chcesz ze mną zerwać? - skrzyżowała ręce pod piersiami, dopiero teraz czując jak wzbiera się w niej złość. Słowa Campbella nieco ją ukuły w damskie ego i zarazem w serce, bo do tej pory było między nimi dobrze. Nie wierzyła w to, że jej niekontrolowany napad księżniczki w szkolnej siłowni przelał czarę goryczy.
- W porządku. Zerwij ze mną, pozwolę Ci na to, jeśli prosto w oczy mi powiesz, że mnie nie kochasz - zacisnęła usta w wąską kreskę oczekując ciągu dalszego sytuacji.
- Czy Ty chcesz ze mną zerwać? - skrzyżowała ręce pod piersiami, dopiero teraz czując jak wzbiera się w niej złość. Słowa Campbella nieco ją ukuły w damskie ego i zarazem w serce, bo do tej pory było między nimi dobrze. Nie wierzyła w to, że jej niekontrolowany napad księżniczki w szkolnej siłowni przelał czarę goryczy.
- W porządku. Zerwij ze mną, pozwolę Ci na to, jeśli prosto w oczy mi powiesz, że mnie nie kochasz - zacisnęła usta w wąską kreskę oczekując ciągu dalszego sytuacji.
Re: Park z placem zabaw
Kanadyjczyk brał pod uwagę to, iż rozstanie z Andreą nie może być pokojowe. Z resztą, po wypowiedzeniu tego co mu leżało na wątrobie i jej miny, nawet nie śmiał mieć nadziei na bezproblemowe rozstanie. Campbell wykazywał wyjątkowy spokój (nie zapominajmy o tym, iż do tej pory chodził cały czas podminowany) przy tak ważnym wydarzeniu, jakim było powiedzenie komuś, że się już nie chce z nim być.
- Andrea, jestem zmęczony - odpowiedział, patrząc jej prosto w oczy. Jego obie dłonie były otwarte w geście niemego krzyku, który miał znaczyć: "dziewczyno, zrozum to wreszcie!".
- Nie mogę Ci tego powiedzieć. To, że nasz związek mnie męczy, wcale nie musi znaczyć, że Cię już nie kocham - odparł stanowczo, kręcąc głową. Jednakże Campbell sam nie wiedział co tak naprawdę czuje do Andrei. Już dawno przestali sobie wyznawać miłość, a zauroczenie jakby przeistoczyło się w... przyzwyczajenie?
- Andrea, jestem zmęczony - odpowiedział, patrząc jej prosto w oczy. Jego obie dłonie były otwarte w geście niemego krzyku, który miał znaczyć: "dziewczyno, zrozum to wreszcie!".
- Nie mogę Ci tego powiedzieć. To, że nasz związek mnie męczy, wcale nie musi znaczyć, że Cię już nie kocham - odparł stanowczo, kręcąc głową. Jednakże Campbell sam nie wiedział co tak naprawdę czuje do Andrei. Już dawno przestali sobie wyznawać miłość, a zauroczenie jakby przeistoczyło się w... przyzwyczajenie?
Re: Park z placem zabaw
Zeszła z huśtawki, wsuwając dłonie do kieszeni czarnego płaszcza. Co mogła więcej zrobić i co mogła poradzić? Nic. Uśmiechnęła się sztucznie, podchodząc do chłopaka.
- Ułatwię Ci to - westchnęła ciężko, choć to co chciała powiedzieć nie było łatwe. Czuła jak w jej gardle rośnie wielka gula, uniemożliwiając jej swobodne porozumiewanie się.
- To koniec. Mam nadzieję, że Ci się ułoży w życiu - po tych słowach wyminęła Ślizgona i bardzo spokojnym, jakby nic się nie stało, krokiem ruszyła w kierunku swojego domu. Póki co miała na twarzy maskę obojętności, bo wiedziała, że gdyby się rozpłakała ponownie stałaby się obiektem plotek.
- Ułatwię Ci to - westchnęła ciężko, choć to co chciała powiedzieć nie było łatwe. Czuła jak w jej gardle rośnie wielka gula, uniemożliwiając jej swobodne porozumiewanie się.
- To koniec. Mam nadzieję, że Ci się ułoży w życiu - po tych słowach wyminęła Ślizgona i bardzo spokojnym, jakby nic się nie stało, krokiem ruszyła w kierunku swojego domu. Póki co miała na twarzy maskę obojętności, bo wiedziała, że gdyby się rozpłakała ponownie stałaby się obiektem plotek.
Re: Park z placem zabaw
Sztuczny uśmiech Andrei, który tak dobrze znał, nie mógł znaczyć nic dobrego. Nie spuszczając wzroku z Angielki, wyczekiwał tego co nieuniknione. Po pierwszych jej słowach bardzo dobrze wiedział co zamierza powiedzieć w kolejnym zdaniu, ale jej nie przerywał. Chciał jej dać tę satysfakcję i pozwolić jej na wypowiedzenia ostatniego zdani, które według wszystkich kobiet zawsze powinno należeć do nich.
- Życzę Ci tego samego - odrzekł w kierunku jej pleców, gdyż nie czekając na reakcję Kanadyjczyka, Ślizgonka ruszyła w tylko jej znanym kierunku. Campbell również odwrócił się na pięcie i ruszył do zamku, paląc szóstego z kolei papierosa.
- Życzę Ci tego samego - odrzekł w kierunku jej pleców, gdyż nie czekając na reakcję Kanadyjczyka, Ślizgonka ruszyła w tylko jej znanym kierunku. Campbell również odwrócił się na pięcie i ruszył do zamku, paląc szóstego z kolei papierosa.
Re: Park z placem zabaw
- Nie powinno cię tu być, Misza. - wyszeptał sam do siebie, a mimo to pchnął skrzypiącą furtkę prowadzącą na plac zabaw i podszedł do jednej z huśtawek. Rozmawianie ze sobą samo w sobie nie było zbyt dobrze wróżącym zjawiskiem. W końcu to pierwszy objaw posiadania problemów z własną głową, a Gregorovic zwykle problemów z głową nie miewał. Miewał za to problemy ze swoją wątrobą i lewą nogą od ostatniego upadku z miotły. Duży siniak tuż ponad kolanem nieźle mu dokuczał nawet przy tak prozaicznej czynności jaką mogło wydawać się chodzenie. Dlatego też z niemałą ulgą opadł na huśtawkę i odepchnął się delikatnie prawą nogą. Czoło oparł o łańcuch i wsłuchiwał się w rytmiczne skrzypienie dochodzące do jego uszu. Dlaczego był tu, a nie tak jak wszyscy inni na balu? Zapewne dlatego, że nie chciał brać udziału w szkolnych zabawach. Hogwarckich zabawach. Ten zamek wciąż był dla niego obcym miejscem, choć starał się udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Starał się udawać nawet przed sobą, ale niestety skutek tych poczynań był niezwykle marny. Westchnął ciężko sięgając do kieszeni swojej ciepłej, czarnej kurtki i wyciągnął z kieszeni papierosa. Wetknął go między swoje malinowe wargi i ostrożnie odpalił zaciągając się zbawienną nikotyną. Sprawy ostatnio zmieniły nieco tor i jego myśli zamiast skupić się na nieuchronnie zbliżających się szkolnych rozgrywkach Quidditcha skupiły się na osobie niebieskowłosej Gryfonki. To niezdrowe. Niezdrowo się rozpraszać, Misza. Sam sobie musiał przyznać znów rację. Strzepał popiołek na zamarzniętą glebę pod stopami i znów zaciągnął się fajką.
Misza GregorovicUczeń: Durmstrang - Urodziny : 06/01/1997
Wiek : 27
Skąd : Moskwa, Rosja.
Krew : czysta.
Re: Park z placem zabaw
Siedziałeś tak jeszcze długą chwilę w samotności. Nagle usłyszałeś głośny szelest krzaków za swoimi plecami. Ktoś nawoływał pomocy pięknym, anielskim wręcz, kobiecym głosem.
Mistrz Gry
Strona 6 z 10 • 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10
Magic Land :: Hogsmeade :: MIEJSCA
Strona 6 z 10
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach