Richard Baizen
Strona 1 z 1
Richard Baizen
***
MYŚLOODSIEWNIA
***
- marzec:
- - biblioteka z lauren
- randka we 4 w hogs
- poranek z Suzanne i BYCIE TUGEDER
- pełnia wilsona
- skrzydło szpitalne po pełni z Persilem i Su
- randka z Suzanne na balkoooonie i seksy-fleksy
- spotkanie w Hogs w barze z Antosiem po jego nagłym zniknięciu w czasie pełni
- luty:
- - spotkanie z Aiko
- poznanie Ślizgonki Suzanne
- coś tu było
- przypadkowe spotkanie z Suzanne - kochane schody
- ognista z Wilsonem
- poznanie Krukonki Adrianne i całowanko po promilach
- lauren w potrzebie notatek
- eliksiry z Suzanne i zapro na bal
- bal i drama - mizianko lizanko
- wściekły marek castellani
Ostatnio zmieniony przez Richard Baizen dnia Czw 30 Mar 2023, 14:06, w całości zmieniany 4 razy
Re: Richard Baizen
- marcowa pełnia i zniknięcie Wilsona - 07.03.23:
- 7 marca 23. Pełnia.
Ilekroć zbliżał się ten czas, Richard robił się drażliwy. Nie lubił być zaczepiany i jeszcze mniej przyjemnie, niż zazwyczaj, reagował na głupie żarty. Z tego też powodu jeden z Puchonów poleciał prosto na drzwi wejściowe do sali obrony przed czarną magią, gdy bąknął coś durnowatego na temat Suzanne. I poważnie mu młodociany mag zagroził, cedząc kilka słów przez zęby. Zawzięta mina i niepokorny wzrok to były jedynie namiastki tego, co mogłoby się stać, gdyby taki ktoś obraził kogoś ważnego dla blondyna w okolicy Zakazanego Lasu w nieco późniejszych godzinach. Nie tak szybko się opamiętał, próbując wyrwać się z chwytu kolegów, którzy dość wprawnie starali się odciągnąć go od zaskoczonego atakiem VI-roczniaka. Gdyby jednak wprawne oko przyglądało się tej sytuacji to Richard zrobił krok dość swobodnie, mając na sobie uwieszonych czterech kumpli. Niedobrze.
Nie był rozkojarzony, ale martwił się gdzieś w środku za kilka osób, a wcześniej tak nie miał. Już pal licho Flo czy Anthony, bo czuł, że choć będzie im mamusiował niewymuszenie, ale Lauren i... Suzanne? Niby w powietrzu, ale on nigdy ani sobie ani żadnemu innemu wilkołakowi, nawet na eliksirze tojadowym, nie wierzył. To jak z dzikimi psami. Nigdy nie przewidzisz, co się stanie tak naprawdę. Co siedzi komuś w głowie w danym momencie. Skoro Krukon z takim nastawieniem kierował się do Zakazanego Lasu to należało się obawiać w tym dniu tych terenów. I zdecydowanie nie wybierać się tam samotnie. Przygotowawszy się w dormitorium, spojrzał na siebie ostatni raz w lustrze, czując, jak mu skóra zaczyna burzyć się, że jeszcze do niczego nie dochodzi. Widział swoją mimikę i wcale nie podobało mu się, jak obrzydliwie był podjudzony. Zagryzł zęby, próbując przekonać się, że będzie dobrze. Nic przecież się złego nikomu nie stanie. Dziewczyny wrócą do zamku bezpiecznie, a oni nygusy nagie jeszcze skorzystają z niewielkiego źródła, nim będą się kierować na późny posiłek i sen. Nie... Nie będzie dobrze.
Wystarczało kilka pociągnięć nosem, a wiedział, że jest pierwszy na błoniach. Nie zdziwiło go to, bo jakoś rzadko kiedy czuł tu inne wilkołaki przed sobą. Najbardziej zaskoczony był, że Hanka Wilson nie chce brać w tym przedsięwzięciu udziału, ale ostatecznie nawet nie spytał o to bliźniaków. On ciuchów nie zostawiał po drodze. Miał w ręce zwinięty rulon dresów i bluzy, nie zważając na to, czy będzie potem miał mokre ciuchy czy nie. Tym nie miał czasu się przejmować ani teraz ani nigdy. W formie wilkołaka i tak zleje ciepłym moczem na to, co będzie się później działo. Zaczął przechadzać się niespiesznie, a skoro tylko pojawiła się na horyzoncie rudowłosa dziewczyna, spróbował rozluźnić ramiona. Nie chciał jej straszyć swoim wyraźnie nieswoim nastrojem. Uśmiechnął się lekko w odpowiedzi i zaczęło się czekanie na drugiego Wilsona. Tego mniej skorego do spoglądania na zegarek. Baizen spojrzał w niebo, zaciągając się mocno chłodnym powietrzem. Czuł, że księżyc niedługo pokaże się w pełnej krasie i że Anthony wcale dużo czasu na pojawienie się ze swoją cierpiętniczą miną nie miał. I oto on, Łazarz w swojej całej okazałości! Krótkim, gardłowym warkotem i wymownym spojrzeniem zakomunikował dołączającemu do nich ostatniemu muszkieterowi, że nie jest zadowolony. Ale i tak musiał się odezwać.
- Bo chociaż raz mógłbyś do Salazara się pomodlić o jakiś działający zegarek. - Ruszyli w kierunku Zakazanego Lasu w towarzystwie kolejnych słów Krukona. - Zobaczysz, że kupię Ci na wiosenne przesilenie budzik z moim darciem ryja. Żeby Cię obudził i po usranej śmierci. - W końcu jednak zamknął się i on, ignorowany bezczelnie przez Ślizgona. Mógłby dać sobie odciąć rękę, że słyszał słowa przyjaciela. Nie mam dobrego przeczucia.
- Dobra... - Burknął pod nosem na żarcik Wilsona, ale wcale jakoś nie poczuł ani rozluźniającej swobody ani potrzeby odpuszczenia Wilsonowi swojej ochrony. Uznał jednak, że przyjaciel powinien mieć nieco więcej luzu przynajmniej na kilkanaście pierwszych minut po przemianie. Żeby zobaczyć, jak bardzo karny czy potrzebujący spokoju będzie w wilkołaczej formie. Baizen wycofał się nieco bardziej, szczególnie ze względu na Florę. Szedł w tył, słysząc doskonale, że oboje zaczęli przemiany. Wzrokiem omiótł specyficznie wyglądającego iglaka, jakby ktoś już temu drzewu porządnie przyłożył. Rzucił pod jego nasadę zwinięte dresy i nie zdążył zdjąć koszulki. Przemiana w jego przypadku nie była powolna. Kości łamały się i przesuwały w miejsca, gdzie wcześniej była jedynie tkanka mięśniowa. Plecy wyginały się nienaturalnie i zmieniały krzywizny w sposób, jaki nie śnił się mugolom, ale czarodziejom i tak nie był to bliski sercu widok. Stawy boleśnie rozpierały rozciągającą się intensywnie skórę, a gdy ta zmieniała się i pozwalała na nagły rozrost futra, pokraczna sylwetka Krukona zaczęła zachodzić innym kolorem, niż jego włosy. Brunatne zwierzę z jasną pręgą na połowie pyska i uchu. Z potężnym karkiem i nastroszonym gniewnie futrem obrócił się w miejscu, żeby wydać z siebie ryk, jakiego dawno nie było słychać w tym lesie. Z kłów kapała intensywnie ślina i krew, bo w czasie przemiany nie raz i nie dwa jego ciało kaleczyło się o kilka drzew wokół. Baizen zniknął, skryty w cielsku, którego nie sposób by było zatrzymać, gdyby nie eliksir, który pił. Kilka pierwszych kroków było dla niego, jak stąpanie po kompletnie innej ziemi. Nasłuchiwał i to, co słyszał się mu nie podobało. Flora kończyła przemianę w spokoju, a nagle doszło do jego uszu coś, czego zdecydowanie nigdy nie miał możliwości zaznać. Ból Anthony'ego. Richard dosłownie rzucił się do biegu w tym kierunku, nie zważając na nic ani na nikogo po drodze. Ciężko powiedzieć czy przynajmniej nie staranował jelenia i nie zniszczył legowisk magicznych stworzeń. Jego zadanie było jedno. Znaleźć i ochronić wilczego brata. Nie zgubię Cię!
Ciemnowłosy wilkołak wpadł w szał, ale jak parł do przodu tak nagle wbił pazury w ziemię, obracając się przez swoją prędkość i pęd. Wywrócił się może trzy razy, a nie zważywszy na to, że uderzył bokiem w wielkie kamienne złoże, wrócił się z nosem przy ziemi. Niczym kompletnie inny gatunek, prawie jak wierny psowaty zaczął poszukiwać nagle zgubionego zapachu. I był. Wilson. Ale znów dziwacznie trop się urywał. Jakby wyparował. Richard zawył krótko, skomląco, nawołując pierw przyjaciela, a zaraz potem jego siostrę. Nie podobało mu się to, jaki zwierzęcy chaos panował w jego głowie. Z jednej strony chciał już opuścić wilkołaczą formę, a z drugiej nie mógł i wiedział, że musi znaleźć członka swojej wilkołaczej rodziny. Nawet jeśli nie mają więzów krwi. Porozumiał się z rudą i zaczęli przeczesywać Las. Kilka godzin minęło, jakby dopiero zrobił kilka kilometrów na łapach. Nie męczył się tak, jak normalnie to i mógłby kontynuować jeszcze dłużej, ale jednak kończyny nie pozwalały mu na kolejny obrót. Czuł, że ma poranione poduszki łap. Że każdy krok będzie jeszcze większym kłopotem. Miał wrażenie, że miejscami już był, albo to zapach Wilsona mieszał się z jego własnym? Sam nie wiedział już. Odnalazłszy Krukonkę w wilczej formie, położył na chwilę uszy po sobie i naparł na nią ciałem, dziwnie starając się jej przekazać trochę otuchy. Warknął niskim tonem, zbyt smutnym, żeby zakładać, że znalazł przyjaciela. Ona się przemieniała, a on ruszył jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej, nie przerywając cichego nawoływania i nasłuchiwania naprzemiennie. Czuł się zestresowany, zły i dziwnie rozproszony. Nie wiedział skąd wrażenie, że coś naprawdę złego się stało, ale tak ich wspólna przemiana przecież nie miała się skończyć. Wilson nie byłby tak głupi, żeby oddalić się do Hogsmeade. A może? Stanąwszy w miejscu, zaczął się rozglądać, żeby w końcu wrócić do Flory. Musiał się przemienić, ale tak bardzo nie chciał stracić tego, co teraz pozwalało mu go wywęszyć. Ślizgon mógł być przecież nieopodal... Nie ma to sensu...
Przemienił się w człowieka za daleko od swojego pieprzonego iglaka, żeby swobodnie się ubrać. Zresztą, jego ciało tego dnia jakoś opierało się przez powrotem do ludzkiej formy i wcale nie było to przyjemne. Jeszcze czuł, że przestawiają się mu wnętrzności, gdy był na czworaka w ciemnym lesie. Chciał się ruszyć, ale jedynie sapnął bez sił i opadł na bok, zamykając oczy. Czuł palący ból dłoni i stóp. Co do podkusiło, żeby wbiegać na kilka wzgórz i stamtąd nawoływać Wilsona... Tam przecież nawet go nie było czuć. Ale musiał, ciągnięty potrzebą znalezienia przyjaciela. Bardzo powolnie, niemalże niechętnie zaczął podnosić się, żeby na miękkich nogach skierować się do drzewa, przy którym miał dres. Było w zasięgu jego wzroku, ale wydawało się, że to kolejne kilometry do przemierzenia. Nie wiedział czy Wilsonówna się mu przygląda czy nie, ale gdy ona mówiła, on dopiero dotarł do spodni. Wsunął je na siebie, a chwyciwszy bluzę, z pokiereszowaną klatką, nawet nie spoglądając na swoje ręce czy stopy, jedynie sięgnął po różdżkę. Zamknął na niej kurczowo palce.
- Pieprzony... Zabiję go. Jak wróci to go zabiję. - Wymamrotał bardziej do siebie, niż do dziewczyny, chociaż coś w środku mówiło mu, że jak żyje tak nie widział sytuacji magicznego zniknięcia w pełni przemienionego, niekontrolującego się wilkołaka. A widział wiele osobników w swoim życiu. Szedł za rudowłosą, ubierając się do końca, chociaż bardziej czuł się teraz, jak w nieswojej skórze, niż przed przemianą. Zawsze miał tę surrealistyczną potrzebę bycia wilkołakiem dłużej. Mocniej. Intensywniej. I nie wracania do tego, co oferuje świat magiczny. Teraz miał powód, ok, ale drugi powód z tego samego domu w Hogwarcie zniknął niedawno w środku Zakazanego Lasu. Zajął się więc tą osobą, którą miał przy sobie. Chwilę zeszło mu na tłumaczeniu Florze, że ich obecność tutaj razem nie ma sensu. Że ona naprawdę powinna wrócić do zamku, a on jeszcze chwilę się poszwenda i poszuka Anthony'ego. Na pewno go znajdzie! Nie tym razem.
Zostawszy w Zakazanym Lesie, Baizen obrócił się tam, skąd przyszli. I był zagubiony. Oj, jak on teraz potrzebowałby pierdolenia Wilsona, że ma się nie spinać tylko zrobić to, co zawsze. Ogarnąć. Jak bardzo teraz przeklinał ich bestialską księżycową naleciałość to tylko on sam wie. Zagryzając wewnętrzną ścianę policzka boleśnie, zaczął iść żwawiej. Blokuj ból bólem, prawda? Krukon był wyssany z energii. O ile przed pełnią nie wyglądał, jak wrak, teraz tak właśnie było. Ile spędził na szwendaniu się tam, gdzie były jeszcze widoczne wilkołacze odciski łap? Za krótko, żeby znaleźć Wilsona. Za długo, żeby wrócić do zamku. W kompletnie bezsensownej chwili, gdzieś na skraju jednego z bagien, Richard stracił panowanie nad swoimi zmęczonymi nogami. Potknął się i upadłszy felernie na ostrą krawędź skalnej półki, uleciała z niego i siła i cała resztka mocy. Z rany zaczęła nieznacznie sączyć się krew, ale uderzenie było na tyle intensywne dla bezwładnego ciała, że mimo iż mrugał jeszcze chwilę i próbował coś powiedzieć, ostatecznie zniknął w bezkresie nieświadomości. Nie tak to planowaliśmy.
Re: Richard Baizen
- pewna urodzinowa impreza i różowa pełnia, która nie poszła tak, jak było planowane. Znowu. cz.1. uro:
- Gdyby Richard wiedział, w jaki sposób będzie bawić się na pieprzonej imprezie urodzinowej w Pokoju Czterech Pór Roku, w ogóle by się tam nie pofatygował. Zacząć należy jednak od tego, że on kompletnie nie był świadomy charakteru tego zbiegowiska uczniów oraz studentów, a przyszedłszy na miejsce bez prezentu, czuł się najzwyczajniej w świecie niedoinformowany. Krukon. Niedoinformowany. Matematyka była prosta, nastawił się od początku negatywnie, tym bardziej, że była to noc poprzedzająca pełnię. To się w ogóle nie kalkulowało, ale skoro Wilson nalegał to w końcu jego najlepszy przyjaciel ugiął się, przystał na plan, ubrał stosownie do okazji i poszedł, być ratownikiem. A okazało się, że ratunek był potrzebny właśnie jemu. Pierwszy drink, jaki sobie zaaplikował, był bowiem doprawiony nowymi mieszankami narkotycznymi, które buszowały po szkole, a on nieświadomie takowy wypił. Cały. Dość szybko. Zamuliła go obojętność rzeczywistości, znieczulił się na wszelkie swoje moralne bariery, a kolejne mijające go osoby ignorował w stylu starego-Ryszarda, sprzed Suzanne. Kompletne niezainteresowanie, ale tym razem absolutne. Światła migały mu wesoło przed oczami, a on nie czuł nic. Nie rozumiał, czemu tak było i dlaczego właściwie siedział w wielkim, dmuchanym donucie, w czerwonych spodenkach, z frywolnie rozpiętą koszulą i gwizdkiem na szyi. Egzystował w błogiej nieświadomości, a to dopiero miał być początek.
- Stary, kurwa, jak Ty... - Zmarszczył brwi, jakby niezadowolony na swoją ulotną pamięć, wskazując palcami i pstrykając nimi na Presheusa Lestrange'a. - Ty się jakoś... Takie dziwne imię. Panoramix? - Uniósł w szklistej, ulotnej nadziei brwi, ale wiedząc, że coś pokręcił, machnął jedynie ręką na kolegę i podniósłszy się z siadu, nie do końca świadomie skierował się do stołów z drinkami. A tam wleciały kolejne. Tylko sama Rovena Ravenclaw mogła wiedzieć, ile czasu minęło do momentu, w którym na środku tanecznego piasku nagle wyskoczyło alter ego Baizena. Chłopak nigdy nie gardził swoimi umiejętnościami tanecznymi, ale to, jaka objęła go euforia do jego osobistej muzyki w głowie i pięknych kolorów... Tylko on mógłby to opisać. Mógłby przyrzec, że widział za zamkniętymi oczami Suzanne. Że uśmiechała się do niego i była z nim zagubiona w czasie oraz rzeczywistości. Nie był w stanie rozdzielić prawdziwych chwil od tego, co czuł, jak narkotyki pięknie nastrajały go na kolejne godziny. Rozszczepił się w swojej błogości i tańczył z każdym. Dziewczyny zwariowały na punkcie jego ruchów, wiły się przed nim, niczym wzbudzone do rui oraz godowych prezentacji swoich wdzięków. A on, w pełni swojego boskiego rauszu, przekonany był, że jedyną mimozą, jaka przed nim drży w zadowolonych pląsach jest jego Suzanne. Nie widział pełni, nie widział jutrzejszego bólu i skrycia się w Zakazanym Lesie. Dźwięki podpowiadały mu, jak bardzo miał szaleć i było naprawdę grubo. Nie wiadomo gdzie zgubił koszulę, albo która dziewczyna mu ją zabrała. Zamiast tego pojawiło się wokoło niego kilka studentek i te doskonale wiedziały, że one nie chcą się z młodym przystojniakiem tylko miziać na parkiecie. One chciały więcej, a on dawał się im rzeźbić, niczym plastusiowy stworek. Dotykały go w zakazany sposób, a on nie ogarniał, że tak nie powinno być. Król parkietu i jego wile. Było ich więcej, były agresywniejsze, próbując wabić Krukona na pokuszenie. Czuł się, jak wystrzelona w powietrze piłeczka, nieświadomie unikając tego, czego tamte baby chciały. Z kilkoma kumplami śmigał w wymarzonym rytmie kolejne drinki, śmiał się najgłośniej, jak potrafił i czuł rzeczy, których wcześniej nie chciał przed sobą przyznać. Spocony, wymęczony, z mokrymi włosami, poruszał się, niczym w transie i gdyby felernie trafił na jakikolwiek jeszcze specyfik, niewątpliwie jego serce by stanęło. Teraz jednak, nikt nie był tak ważny, jak taneczna reprezentacja jego uczuć do Castellani. Śmigał między ludźmi, nie widząc ich. I feler chciał, że w ostatniej chwili przed odpuszczeniem dziwnego tańca godowego, znalazł się pomiędzy Wilsonem a kilkoma studentkami. Kumpel był zagadany kompletnie i nie widział, że Rich nagle zostaje napadnięty przez kilka dziewcząt, zaciągnięty pod jeden parasoli i tam wyręczyli je ich koledzy z lokalnego uniwersytetu. Wszak jedna z nich naprawdę miała w sobie geny wili, a odrzucenie było czymś, czego znieść nie mogła. Krukon wpadł z impetem na jedną z dmuchanych atrakcji, a potem wyciągnięty na korytarz, gdzie zaciągnęli go, mimo iż nagle świadomiej ogarniał, że należy się bronić. Pchnięty kolejnymi atakami zaklęciami stał w zaułku na VII piętrze i dostawał epickie manto. Mimo wilkołaczej regeneracji, większej siły, niż swoi rówieśnicy, ilość alkoholu, jaką pochłonął w połączeniu z dziwnymi dodatkami, sprawiła, że nie miał szans. Jego twarz zalana była krwią, łuk brwiowy rozbity, a ciało pokryte siniakami. Na dodatek on padł na kolana i nie miał zamiaru się poddawać. Uśmiechał się szalenie w krwawym zadowoleniu, że nie padł. Owszem, miał rację, ale zaraz kolejny Expelliarmus trafił w jego klatkę.
Rano obudził się w dormitorium. Samopoczucie kaca fizycznego i moralnej niepewności, a po chwili ból, jaki czuł przez swoją twarz... Gdyby nie asysta Lestrange'a, na pewno musiałby się oddelegować do Skrzydła Szpitalnego. Kumpel wypełnił mu luki w pamięci, a Baizen przestał się odzywać. I w pokoju i poza nim, jedynie pergamixem ustalając, że pełnię ma spędzić znów z Anthony'm i Florą. Jego stan był beznadziejny na tyle, że eliksir wiggenowy nie działał. Tojadowy miał już wypity, ale czuł się, jak perfekcyjnie zniszczony człowiek. I to już przed pełnią.
Ostatnio zmieniony przez Richard Baizen dnia Pon 10 Kwi 2023, 19:49, w całości zmieniany 1 raz
Re: Richard Baizen
- cz.2 samotna pełnia przegranego:
- On powinien móc zostać w szkole. Zająć się sobą w dormitorium, zaszyć w swoim łóżku i nie wychylać nosa zza kołdry, dopóki nie minie pełnia i wszelkie z nią związane odbicia tkankowe. To jednak było coś, o czym Richard mógł jedynie pomarzyć w błogości. Ten stan jednak był mu nieznany, bo po imprezie czuł się, jak największy przegrany. Wszyscy go poznawali na korytarzu, gdy odważył się pójść na śniadanie. Mówili o naćpanym Baizenie. O królu parkietu. O powrocie tego, który szastał dziewczynami i o tym, jak należało się mu to, jak dostał epicko wpierdol od którychś studentów, bo uraził pół-wilę. Na kolejnym posiłku się nie pojawił. Tyle mógł zrobić dla siebie. Nie w głowie mu było słuchanie, co się stało i dlaczego tak, a nie inaczej się zachowywał. W swoim młodym życiu parę alkoholi znał, ale żaden go nie zmiótł tak, żeby trzeba mu było klarować dnia następnego, co właściwie się działo. Krukon czuł się wykorzystany, oszukany i przede wszystkim nie mógł na nikogo innego zrzucić winy, jak tylko na siebie. Lestrange powiedział mu, co najprawdopodobniej zażył i że on się w takie rzeczy nie bawi, ale że cieszy się iż kumpel przeżył. No i to już kompletnie rozbroiło młodego czarodzieja. On, nieświadomy na imprezie po jakichś środkach, których istnienia nawet nie ogarniał. I weź tu idź się zmień w pełnię.
Nie odzywał się do nikogo słowem. Do Anthony'ego, do Flory, do Suzanne, która później miała się pojawić w zamku, wracając z norweskiej zabawy z dziewczynami. Chciał mieć za sobą to, że stracił kontrolę. Że nie wiedział, co się z nim działo. Na swój sposób był przeciwieństwem swojego ciemnowłosego, ślizgońskiego przyjaciela, który wręcz dążył do tego, by nie ogarniać tego, co się działo. Krukon cieszył się jednak, choć nie wyraził tego werbalnie, że Ślizgon postanowił na tę pełnię zrobić to, co zarekomendowało mu Ministerstwo Magii. Wziąć eliksir tojadowy i mieć świadomość w czasie pełni. To, co miało jednak zadziać się później... Chyba nie dałoby się przygotować blondyna na takie kłamstwo.
Po zjawieniu się na skraju Lasu, skierowali się w znane sobie miejsce, gdzie mogli spokojnie przemienić się. Richard szedł przodem, wyprzedzając tych z tyłu, bo skoro Anthony miał ogarniać rzeczywistość to po co go puszczać przodem. Różowe światło padło na skórę rozebranego blondyna. Zdążył jedynie zauważyć, że ma dużo siniaków na swoim ciele, że to jednak było sensowne, że boli go wszystko i każdy ruch. Nie spodziewał się, jak bardzo bolesna miała być przemiana, gdy jego ciało jest dalekie od normy zdrowotnej. Każda kość łamała się w absolutnie niewyobrażalnej dla niego agonii, a wyrastające mu cielsko ciążyło milion razy bardziej, niż normalnie. Ta pełnia była niemalże namacalnym dowodem na to, że kontrola jest dla Richarda Baizena kluczowa. I że jego wyrzuty sumienia, jakkolwiek by nie miały być usprawiedliwione, miały jasny związek z tym, co działo się z nim w czasie przemiany. To jednak był jedynie wstęp do tego, jak bardzo zdradzony miał się poczuć, gdy kolejne, co usłyszał to dziki ryk, już mu znany. Wilson wpadł w szał, podobny do tego, jaki nastał miesiąc temu. Richard próbował do niego przemówić. Starł się z nim w wilczej formie raz, drugi, mentalnie czując blokadę, która zdecydowanie oznaczała, że Ślizgon nie był pod wpływem eliksiru tojadowego. Wściekłość to mało powiedziane, jeśli by oceniać to, co właśnie działo się w głowie blondasa w ciemnym futrze i jasnej prędze na głowie. Ponownie zaatakował Ślizgona, żeby wybić go z zainteresowania zwierzyną, na którą się rzucił. Jeszcze by im brakowało, żeby centaury się zjawiły, jako obrońcy lasu. Kiedy jednak kilka kolejnych hitów otrzymał Rich, to już było dla niego za dużo. Starał się dotrzymać kroku Anthony'emu, ale w pewnym momencie po prostu zatrzymał się. Absolutna dezintegracja grupy.
Zniszczenie swoistej hierarchii sprawiło, że Baizen miał ochotę uciec. Zniknąć, rozpłynąć się. Natychmiast. Jedyną opcją na to było samotne biegnięcie w nieznane. Przeprosiwszy Florę długim wyciem, oderwał się od dwójki Wilsonów i skierował powolnym, zmęczonym krokiem w stronę jeziora... Ostatecznie, zamiast w grupie, spędził tę pełnie osobno. W jamie, która miała udawać schronienie, a dała mu jedynie poczucie osamotnienia, rozdrażnienia i ogólnej niechęci do życia.
Rankiem pojawił się w dormitorium o swoich siłach, ale nie miał mocy nawet napisać do Suzanne, że jest bezpieczny i cały. Zasnął, bo tylko to mogło dać mu choć minimalną ilość energii.
Strona 1 z 1
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|